W podsumowaniu noworocznym uchyliłem już rąbka tajemnicy i zapowiedziałem, że w 2023 roku czekają nas na profilu pewne zmiany i nowości, które, jak się okazało, przyszły całkiem szybko. Już w styczniu rozpoczynamy nowy cykl, w którym będziemy spotykać się oraz rozmawiać ze znamienitymi, rockowymi gośćmi.
I szczerze mówiąc, nie mogłem sobie wymarzyć lepszego początku niż wizyta u Muńka Staszczyka z T. Love. Porozmawialiśmy nieco o zespole, o niedawno wydanym albumie „Hau Hau”, ale też po prostu o płytach, o mediach społecznościowych i muzyce. Prawie 1,5 godziny niezwykle miło spędzonego czasu.
Nie przeciągajmy zatem zbędnie tego wstępu i zapraszam do lektury.
Muniek Staszczyk: Będę lobbował za nowymi numerami T. Love [WYWIAD]
Wróciliście z T. Love wraz z premierą nowej płyty „Hau Hau”. Od tego momentu mija już prawie rok. Kiedy tak na chłodno, z perspektywy czasu myślisz sobie teraz o tym krążku. Jesteś zadowolony z końcowego efektu?
Hmm… jak na powrót zespołu po 5 latach, zbudowanego w staro-nowym składzie i w trudnym momencie, w momencie pandemii czy świeżo po mojej chorobie, to jestem bardzo zadowolony. To było o tyle trudne zadanie, że niby się znamy jak łyse konie, ale jednak te 30 lat jako T. Love, w tym składzie, nie graliśmy. Wiadomo, robiliśmy pewne rzeczy. Z Pawłem Nazimkiem i Sidneyem Polakiem grałem cały czas, z Jankiem Benedkiem coś tam też robiliśmy, ale to jednak coś innego. Ogólnie tak, jestem zadowolony. Zagraliśmy w zeszłym roku 35-40 koncertów…
Całkiem sporo, dajesz radę bez problemu pod względem kondycyjnym? Gdzieś tam mając z tyłu głowy swoją chorobę, na pewno jesteś znacznie bardziej uważny.
Wiesz co, jestem cały czas monitorowany przez lekarzy. Miałem wszystkie badania wydolnościowe, wcześniej zagrałem trasę akustyczną Muniek i Przyjaciele, żeby się przygotować w ogóle do tego większego powrotu. Tego się nie zapomina, ale trzeba było sobie odświeżyć ten klimat, kontakt z publicznością. Wracając do twojego pierwszego pytania… nagrywanie „Hau Hau” było o tyle trudne, że z Jankiem Benedkiem, z którym napisałem naprawdę wiele świetnych piosenek, łączy nas taka specjalna więź. To jest mega zdolny facet, a jak wiadomo, mega zdolni są też często mega trudni. My w ogóle jesteśmy na takiej zasadzie „love and hate”, zawsze były tarcia, ale zawsze powstała dobra muza. Więc tak, jestem zadowolony. Znaleźliśmy balans i go przede wszystkim uzyskaliśmy. Ta płyta miała dojść do starych fanów i pozyskać też jakichś nowych. Sprzedaliśmy dwa koncerty w Stodole, jak za naszych najlepszych czasów. Byłaby to jakaś hipokryzja czy fałszywa skromność gdybym powiedział, że nie jestem zadowolony.
Często zespoły wracają przecież na zasadzie odcinania kuponów. W waszym przypadku nie ma takiej mowy…
Tak, zespoły, szczególnie z takim stażem, często wracają tylko po to, żeby nagrać „Best of…”, czy jakieś inne nieco pretensjonalne dla mnie rzeczy. Zmienić aranże, zagrać symfonicznie czy akustycznie. Nam ten powrót się udał, mieliśmy 5 singli. Nie ma co narzekać, fajne dwa duety z Sokołem i Kasią Sienkiewicz. Duża praca Janka, też jako producenta. Doskonale mnie zna, wie jakie piosenki napisać pod moje możliwości, rejestry. Ja byłem jak zawsze odpowiedzialny za teksty. Także jest git, naprawdę.
Mówiłeś też, że początkowo twój zamysł na krążek był nieco inny. Marzył Ci się gitarowy, rock and rollowy krążek. Dopiero potem Janek Benedek nieco Cię przystopował. On chciał takiego kompromisu, pomiędzy tym, co obecnie w muzyce, a gdzieś tym, co było na Kingu. Ale marzy Ci się taka płyta jaką najpierw miałeś w głowie?
Cisnąłem Janka mocno. Mówię, zróbmy taką płytę jak „Pocisk Miłości” tylko a.d. 2022. Janek stwierdził, że nie chce grać w kółko tych samych riffów, ale może przyjdzie czas na to jak przyjdzie nagrać następny album. Jeżeli chodzi o Polskę, nie ma lepszego człowieka do takiego post-punkowego, riffowego grania, w Stonesowym klimacie…
A w ogóle chciałbyś jeszcze tą płytę z T. Love nagrać?
Teraz nie wiem, wciąż jesteśmy świeżo po „Hau Hau”. Nie wykluczam, cały przyszły rok też gramy i promujemy album. Będzie między innymi festiwal w Jarocinie, jak wiesz, niezwykle ważne dla mnie miejsce. Czy ja bym chciał? Jeżeli mam taki skład, dwóch świetnych gitarzystów… nie ma problemu, chętnie wydałbym płytę T. Love jeszcze taką mocniejszą. Ja będę lobbował za nowymi numerami, Janek napisał mi ostatnio SMS-a, że ma wór pełen piosenek. Jednak dla mnie dzisiaj to jest wciąż świeża sprawa. Nie jesteśmy jeszcze tacy starzy, żeby nie nagrywać kolejnych albumów <śmiech>. W każdym razie nie powiem ci w tym momencie, że na pewno nie. Jakbym miał ważyć to bliżej tak niż nie, ale my też pracujemy długo. Poważnie traktujemy siebie, jak i fanów, więc to jest proces. Nie wykluczam tego.
Miałem okazję być na jednym z występów na ostatniej trasie, konkretnie w łódzkiej wytwórni i to był mój pierwszy koncert T. Love od bodajże 2016 roku. Muszę przyznać, że byłem pod bardzo pozytywnym wrażenie. Świetna energia, znakomicie brzmieliście. Odżyłeś, odżyliście trochę po tym powrocie? Przede wszystkim miałem wrażenie, że ty jesteś w bardzo dobrej dyspozycji, szczególnie biorąc pod uwagę Twoje zdrowotne przejścia.
Po pierwsze, dużo pracowałem nad tym. Po drugie, rzeczywiście byłem na krawędzi. Mogliśmy tutaj nawet nie rozmawiać. Ale faktycznie, zespół z 2017 roku był zespołem bardzo wyeksploatowanym, bardzo zmęczonym. Dlatego zdecydowałem o zawieszeniu T. Love. Wywołało to oczywiście smutek kolegów, ale to było dla dobra zespołu. Doszliśmy do ściany. Oczywiście nie wszyscy to rozumieli, ale wydaje mi się, że to było potrzebne. Akurat ten koncert łódzki, w ramach już tej ostatniej trasy, był najlepszy chyba z całego roku. Zespół się już rozbujał, a ja doszedłem do siebie po tych wszystkich szpitalach i rehabilitacjach i złapałem tą siłę, energię. To też kwestia nastawienia. Lekarze mi mówili, że po takich chorobach, jaką ja miałem, to szczególnie mężczyźni łapią później poważną deprechę…
Pandemia na pewno nie poprawiła twojej psychicznej kondycji.
Właśnie pandemia przyszła tutaj z pewną pomocą. Ohydna zaraza, ale może gdyby jej nie było, nie byłoby też tej decyzji o reaktywacji. Już się czułem dobrze i co prawda deprecha przyszła, ale właśnie wtedy pomyślałem sobie, że można by spróbować nawiązać do rozmowy z Jankiem z 2018 roku. Zadzwoniłem i po prostu zapytałem: „Janek, masz jakieś piosenki?”. I on mi dał kilka. Pierwszy powstał utwór „Ja Ciebie Kocham” – właściwie taka pocztówka z pandemii. Jechałem samochodem po Warszawie, po prostu umarłe i wyludnione miasto. Jeździłem po centrum, słuchałem demo od Janka i zaczęły mi wchodzić do głowy pierwsze wersy. Przypominało mi to taki stary klimat, trochę The Smiths, trochę The Cure, trochę taki stary T. Love. Napisałem pół zwrotki i mówię „cholera, jadę do domu dalej pisać”. Zadzwoniłem do Janka, że mam pierwszą piosenkę i tak powstały na początku 3-4 teksty. W lipcu/sierpniu, kiedy pandemia już zelżała, napisałem do pozostałych chłopaków, żebyśmy się spotkali. Przyszli i to ruszyło. Ale wracając do rdzenia twojego pytania. Setlistę, na tą trasę układałem dość długo, ciężko mi było ją ułożyć.
Tak, to taka setlista typu „Greatest Hits”, ale też z piosenkami dla Ciebie samego bardzo ważnymi.
Tak, połączyłem „the best” z utworami takimi, które są ważne. Ja też pamiętam dobrze koncert łódzki, był naprawdę dobry. W ogóle te wszystkie w ostatniej rundzie tej trasy były naprawdę świetne. Trudno byłoby narzekać. Prosiłem menadżera, żeby trochę pochodził po salach i, co mnie cieszy, to mówił, że jest przekrój. Wiadomo, że przeważa taka ekipa 30-50 lat, ale jest też trochę młodych. I to mnie ucieszyło, a w szczególności to, że rodzice przychodzą z młodszymi dzieciakami. Widocznie był potrzebny T. Love, tak myślę przynajmniej.
Wspominałeś w wywiadach, że początkowo, kiedy pozostała część chłopaków usłyszała, że za komponowanie do „Hau Hau” odpowiedzialny jesteś tylko Ty i Janek Benedek, nastroje były nieco buntownicze. Udało się potem dojść bez problemu do porozumienia? Nie było już żadnych tarć w czasie nagrań?
Wiesz, każdy w zespole, szczególnie jak jest pięć, a w sumie sześć indywidualności, bo potem jeszcze dołączył do nas Mariusz Najman, gdzie każdy mógłby zrobić w domu swoją muzykę ma jakieś swoje ambicje. Jednak ja musiałem na coś postawić. Jestem zawsze lojalny, więc od razu uprzedziłem, że materiał napiszę ja z Jankiem. Przyjęli, że takie są reguły gry. Jak puściliśmy z Jankiem dwa pierwsze dema, to tak słuchali i nie mogli się za bardzo do czego przypierdolić (śmiech). No chciałem to klepnąć oficjalnie, z wszystkich wpływów dzielimy się po równo, ale piosenki piszemy z Jankiem i niech będzie taki porządek. Każdy powiedział „tak” i to ruszyło. Z resztą jeszcze przed moją chorobą istniał taki pomysł, żeby reaktywować T. Love. Graliśmy próby z młodymi muzykami i nie było to wszystko w naszym stylu. Szczególnie jeśli chodzi o gitarzystów. Nie mogliśmy znaleźć gitarzystów, którzy grają w tym klasycznym rock&rollowym stylu. Młodych muzyków jest mnóstwo, sam nagrałem z młodszymi muzykami swoją solową płytę, ale to nie było to. I właśnie w szpitalu sobie pomyślałem, który skład T. Love był najlepszy? No i stwierdziłem, że to ten z Kinga właśnie. Potem wszyscy podsumowali, że to był dobry ruch i uważam, że to była zdecydowanie najlepsza opcja, aby uczcić 40-lecie bandu. Oczywiście nie ujmując pozostałym chłopakom. Po prostu nie ma nic lepszego w tej dziedzinie niż frontman, dwie gitary, bas i bębny z tyłu. Rock&roll. Dodatkowo zauważałem, że zainteresowanie rockiem wcale nie minęło, wielkie bandy wciąż zapełniają stadiony. Zauważałem to i po prostu mówię, że trzeba wrócić i tyle.
Dołączyliście też klawisze.
Klawisze były potrzebne, więc wzięliśmy młodszego chłopaka. Mariusz świetnie się wtopił.
Domyślam się też, że po wydaniu „Hau Hau” trójka twoich ulubionych płyt T. Love się nie zmieniła? To wciąż King, Prymityw i Old Is Gold?
Tak uważam. Oczywiście „Al Capone” czy „Pocisk Miłości” to są dobre albumy, ale żeby się nie rozdrabniać, to mogę sobie podsumować, że właśnie te trzy płyty. Często dziennikarze pytają mnie „jakie piosenki uważasz za najlepsze?”. Ciężko mi odpowiedzieć, raz byłem taki, a raz byłem taki. W latach 80 czy 90 byłem innym Muńkiem i wiadomo że to się zmieniało. Ale płyty mogę wymienić i tak, uważam że to właśnie te. Dlaczego? Nie wiem. Tak uważam po prostu.
Często wspominasz, że szczególnie „Old Is Gold” jest ważną płytą. To w ogóle był bardzo odważny pomysł, żeby w 2012 roku nagrać tak długi i dwupłytowy album. Pytam o to, bo to moja ulubiona płyta T. Love, ma świetny „oldschoolowy” klimat.
Mam kumpla, mniej więcej w moim wieku, zna muzykę rockową na wylot i zawsze się liczę z jego zdaniem. Mówił właśnie do mnie, że to ryzykowna sprawa, że wydajemy dwupłytowy album jak jakieś Emerson Lake&Palmer <śmiech>. Chciałem, żeby powstały z tego dwa oddzielne krążki, jeden wydany na wiosnę, drugi na jesieni. Pracowaliśmy nad tą płytą strasznie długo, ale osiągnęliśmy wielki sukces. Pierwsza płyta platynowa T.love, oprócz „The Very Best T. Love”, i w dodatku tak trudna płyta. My wydaliśmy kupę pieniędzy na to, również swoich własnych pieniędzy. Inne zespoły się pukały się w głowę co ten T. Love odpierdala, a my wynajęliśmy dwa studia wtedy. Pomyślałem sobie jednak wtedy, że możemy zmierzyć się z tradycją. Byłem do tego w odpowiednim wieku, ciężko zmierzyć się z bluesem czy tymi klasycznymi brzmieniami jak jest się młodszym. Ja wtedy dużo słuchałem bluesa, Muddy Waters, John Lee Hooker, dużo słuchałem Johnny’ego Cash’a, no i… wyszedł świetny album. A przecież nie było tak, że singiel zbudował sprzedaż. Ten krążek musieli kupić ludzie, którzy po prostu cenią albumy.
Marzy Ci się trasa, na której gralibyście te niegrane bądź rzadko grane kawałki? Taka bardziej nie „greatest hits” tylko coś dla „insiderskich” fanów.
Jak mieliśmy 8 lat temu reedycję „Prymitywu”, to jechaliśmy wtedy cały album. Może będzie taka okazja na powtórkę czegoś w tym stylu. Wiadomo, że zawsze musi być „Warszawa” czy „King”. Ja się wtedy na ten „Prymityw” uparłem. Było naprawdę świetnie, znakomity koncert w Radio Łódź. Będę się na pewno starał to jakoś równoważyć, bo zawsze mam w głowie taką myśl, że może ktoś przyszedł na koncert po raz pierwszy. Wtedy trzeba mu pokazać to „the best”. Na szczęście jest z czego wybierać. Pamiętam film Scorsese o Stonesach, jak leci w samolocie Jagger i ma takie trzy tabelki – bardzo znane, znane i mniej znane. A wiesz, wszystkie utwory zajebiste. <śmiech> To jest ogólnie fajny pomysł, tylko trzeba mieć na to jakieś fajne hasło. Może warto kiedyś będzie wydać taką płytę, na przykład, nie wiem… „The Best Of The Rest”, w sumie dobry pomysł.
A jest jakiś konkretny utwór, którego nigdy byś już nie zagrał, drugi raz nie nagrał?
Nie, nie ma. Ja uważam, że to jest piękne i prawdziwe, że przydarzają się wzloty, ale też gorsze płyty czy piosenki. Pamiętam, jak mój ukochany Marek Grechuta nagrał kilka albumów w nowych wersjach. Po prostu byłem załamany. Może teraz coś by lepiej z tych moich starszych kawałków zabrzmiało, może coś bym zmienił. Ale wiesz, mam to gdzieś. Liczy się ten czas uchwycony wtedy, nie musi być to doskonałe. Słabsze numery i słabsze płyty to też część historii zespołu. Na przykład „Antyidol”, to może nie była płyta z takim sukcesem. Jednak dziś też wiele ludzi mówi mi, że wkręciło się w T. Love dzięki tej płycie, więc to też jest różnie.
Co aktualnie w muzyce Cię pociąga? Jest jakiś artysta, wykonawca, którego słuchasz i mówisz sobie: kurde, to jest naprawdę świetne. Czy ciężko Ci coś takiego wskazać?
Wiesz co, troszkę się opuściłem. Ostatnie lata to najpierw wychodzenie z choroby, a potem odbudowywanie tego wszystkiego na nowo. Ale wiem, że muzyki, już od dawna, jest taka ilość, że ciężko to ogarnąć. Chłopaki często mi puszczają w busie jakieś nowe rzeczy, jakieś nowe dziewczyny, nowych chłopaków śpiewających, mniej może bandów. Kurczę, też w związku z tym, że jestem taki, jak to się mówi „boomerski”, jednak lubię płyty, więc też mało Spotify używam. Chciałbym się o czymś dowiedzieć zajebistym, teraz może zacznę trochę muzyki słuchać, bo kończy się promocja „Hau Hau”, a to było jednak dla nas kosztowne. Jedyne co przychodzi mi do głowy i dobrze mi się tego w zeszłym roku słuchało to Fontaines D.C., fajny i gitarowy band. Z resztą może mi coś polecisz to po wywiadzie się wymienimy… Ale jestem ogólnie bardzo ciekawy co się dzieje w Anglii, zawsze lubiłem ten brytyjski rock. W każdym razie chętnie wskoczę w nowe temat, chętnie poznam coś nowego żeby sobie odświeżyć.
Ale domyślam się, że nie byłbyś w stanie porzucić całkowicie krążka na rzecz odsłuchu cyfrowego, np. ze Spotify?
Z jednej strony to bym chciał, bo dobrze jest jak człowiek się ciągle czegoś nowego uczy, ale z drugiej strony… jestem tak wpieprzony w te winyle i CD-ki. Ja mam 6-letni samochód i kupiłem go głównie dlatego, że to był jeden z ostatnich egzemplarzy z odtwarzaczem CD. Niedawno pytałem w różnych salonach i obecnie ciężko coś znaleźć. Oczywiście można kupić używany, ale odtwarzacz musi być. Bo to wiesz, chodzi o przestawienie całego sposobu życia. To nie jest tak, że nie bo nie. Nie jestem gościem na zasadzie „kiedyś to było”. Filmy to spoko, ale z muzyką będzie ciężko. Pewnie CD zniknie…
Ostatnio już nawet sprzedaż winyli przekroczyła sprzedaż płyty CD.
Ale to fajnie, dla młodych to jest teraz cool. Zaczęło się od hip hopu, od didżejów. Są z resztą nawet twarde dane, które to pokazują.
Właśnie wspominasz o aucie i pamiętam, że kilka lat temu pokazywałeś, że w schowku w czasie podróży zawsze musisz mieć kilka CD-ków. Domyślam się, że to się nie zmieniło?
Nie, nie. To pozostało właśnie bez zmian.
Jest w Twojej autobiografii szczególnie jeden bliski mi fragment. Jesteś rok starszy od mojego taty i to, co on zawsze mi opowiadał, pojawia się też w tej książce. Dostęp do krążka w czasach komunizmu był tak słaby, że potrafiliście przejechać na drugi koniec miasta, byleby odsłuchać u kogoś jakiejś ściągniętej z zachodu nowości. Może ta magia płyty narodziła się właśnie wtedy?
Pamiętam, anegdotycznie, jak na początku lat 90 nastąpił pierwszy upadek winyli. Wchodził CD na całego i ja błagałem wydawcę, żeby naszą płytę „Dzieci rewolucji 1982–92” jeszcze wydać na winylu. Wszyscy pytali „Muniek, co ty jesteś taki uparty?”, ale dla mnie to musiało być. Potem winyle w ogóle zniknęły, no i teraz super, że wróciły. Wiadomo, że moje pokolenie kształtowała muzyka rock&rollowa. Kształtowały Cię filmy, książki i płyty. Takie albumy i zespoły jak „London Calling” The Clash, jak Rolling Stones, jak The Doors to było jak objawienie. One kształtowały twój punkt widzenia. Jakbym nie słuchał Clash czy pierwszej płyty Sex Pistols, to nie miałbym takiego punktu widzenia, nie miałbym dystansu do pewnych rzeczy. Te zespoły pokazywały, że jak ci coś nie pasuje, to po prostu mówisz nie. Potem, 20 lat później, w jakiś sposób pierwszy hip-hop miał podobne oddziaływanie. Tak jak mówisz, w Częstochowie znało się kilkadziesiąt ludzi, u których gdzieś tam przewijał się wujek z Paryża czy ze Stanów. Więc jechało się po prostu odsłuchiwać czy przegrać na szpulę niezależnie od pogody. Śnieg, nie śnieg, koleś miał określone godziny, bo na przykład szkoła. Trzeba było się gimnastykować. Muzyka rockowa kształtowała, była wtedy wektorem, pewnego rodzaju biblią na życie. Nie mówię, że dzisiaj inaczej się słucha muzyki. Fajne jest to, że ludzie sobie robią na przykład playlisty. Ale upraszczając, widząc kogoś na mieście w latach 80, mogłem powiedzieć „pokaż mi jak wyglądasz, a powiem ci czego słuchasz”. Była to swego rodzaju kontemplacja. Sami szyliśmy sobie ciuchy, chodziliśmy na wolumeny, gdzie były jakieś używane ciuchy. Było inaczej, ale nie mówię, że byliśmy lepsi. Musiało być inaczej.
Tak, u młodych wygląda to obecnie zupełnie inaczej.
Mój kumpel na przykład, mniej więcej mój rówieśnik, synów ma właśnie jakoś w twoim wieku. Gadamy ostatnio o współczesnych dzieciakach i on mówi, taki trochę lekko wkurzony, że pyta ostatnio syna czego słucha. On mówi „to, co leci” <śmiech>. Ale to nie jest krytyka. Pamiętam jak moja córka leżała tutaj u mnie w pokoju, miała jakieś 15 lat. I mówię do niej, że teraz posłuchamy winyli. Puściłem jej Led Zeppelin i sam słucham. Ona po jakimś czasie do mnie „tato, jaka to fajna muzyka – nowoczesna, progresywna”. Po chwili taka zdziwiona dodaje „tato, to trzeba wstać, żeby zmienić płytę, żeby dalej słuchać?”. Ale to mnie cieszy, że ten winyl wraca. Pytałeś o „Old Is Gold”. Jak na tamte czasy sprzedało się zaskakująco dużo winyli. To była płyta, która pasowała do tego anturażu. W wytwórni mówiono, że sprzedaż była wtedy na poziomie nawet The Beatles. Cieszy mnie to. Pamiętam jak były czasy podpisywania płyt w Empiku. Młode dziewczyny brały te krążki do ręki ze zdumieniem i komentowały „jakie to jest piękne, jaka ładna książeczka”. Ale wiesz, zawsze będą ludzie, którzy czegoś poszukują. Zawsze będą tacy, którzy będą szperać i szukać. Ja zawsze byłem w mentalnej alternatywie i cały czas przyglądam się temu, co jest w alternatywie. To z alternatywy najczęściej wychodzi coś ciekawego. Zawsze mnie najbardziej interesowały pierwsze demówki tych wielkich kapel – Rolling Stones, The Cure. Świetnie wtedy widać jaki rozwój na przestrzeni lat przeszły.
Siedzimy w Twoim pokoju i cały czas zerkam na naprawdę imponującą kolekcję płyt. U mnie w domu też jest ich całkiem dużo, mimo że zbieranie płyt, szczególnie w moim wieku, nie jest specjalnie modne…
Ale podejrzewam, że kiedy to pokazujesz, ludzie się zaciekawiają. Jeszcze druga anegdota. Rafał Księżyk, kiedy robiliśmy moją autobiografię, siedział tutaj tak jak Ty, też patrzy na te płyty. Mówi do mnie w pewnym momencie: „Muniek, wiesz co mi powiedziała moja 12-letnia córka?” „Ojciec, po co ty w ogóle te płyty trzymasz. Przecież to jest niepraktyczne, to tyle miejsca zajmuje. To wszystko można mieć w telefonie”. Na co on odpowiada „Córeczko, ale to całe moje życie!” <śmiech>. Teraz patrzę może nieco mniej ortodoksyjnie, ale kiedy te płyty zbierałem, to mówiłem do żony, że mogą nas okraść ze wszystkiego, ale nie z mojego pokoju. <śmiech> Wiesz, zawsze będą tacy kolesie jak ty. Ale to widzisz, wynosi się najczęściej właśnie z domu. Ja często pytam po koncertach, kiedy zdarza się ktoś bardzo młody, skąd zna właśnie taką kapelę jak T. Love. I gdzieś tam zawsze najczęściej przez starych. To mi się właśnie podoba, że kiedy dostawałem jakieś sygnały od znajomych czy menadżera odnośnie publiki na trasie to słyszałem, że jest przekrój. Mówię, zajebiście, bo nie jesteśmy tylko kapelą dla 60-latków.
Co do tej nowoczesności. Rozmawiamy dzisiaj w ramach wywiadu na profil typowo instagramowy-fejsbukowy. W 2012 roku, właśnie na „Old Is Gold” napisałeś kawałek „Skomplikowany (Nowy Świat), w którym śpiewasz wprost „pierdolę fejsa”. Ale gdzieś ten stosunek do mediów społecznościowych chyba jednak trochę Ci się zmienił. Złagodniałeś pod tym względem?
Nie da się żyć bez tego. Sposób komunikacji na świecie zmienia się i to jest oczywiste. Wtedy to było takie przekorne. Moi kumple, osadzeni już wtedy w tym bardzo głęboko, w szczególności Sidney mówi do mnie „Muniek co ty w ogóle śpiewasz, wezmą Cię za jakiegoś jebniętego zgreda”. Ale przekornie wkładałem w kij w mrowisko.
Weszliście jako T. Love nawet na tiktoka.
Tak, dziewczyna, która prowadzi u Nas social media, zarekomendowała nam to. Ja stwierdziłem, że spoko, że inni artyści tam się udzielają, to my też w to wejdźmy. Zapewniała, że tiktok to nie tylko same głupoty. <śmiech>
No i na koniec, któraś z tych płyt, które tutaj widzimy. Wymienisz tą jedną, szczególnie ważną? Tylko jeden wykonawca i tytuł.
Ciężko… na pewno moim ulubionym albumem wszechczasów jest „London Calling” The Clash, ale to tylko tak ci mówię, bo mnie teraz pytasz. W każdym razie trudne pytanie, ale tak na gorąco to właśnie ten krążek.
No więc, niezwykle dziękuję Muńkowi za spotkanie, poświęcony czas i bardzo ciepłe przyjęcie. W ten sposób zakończyliśmy tę przeciekawą rozmowę. Kto dotarł do tego momentu, również bardzo serdecznie dziękuję, jesteście wytrwali. Mam nadzieję, że do zobaczenia!
© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone