“Pop” to opakowany w kolorowe sreberko cukierek. Kiedy jednak odwiniemy go z tego wielobarwnego, wręcz kiczowatego opakowania dostajemy nadspodziewanie wartościową oraz smaczną zawartość. Bo to co należy na początku zauważyć, to właśnie fakt iż wizerunek tego krążka taki właśnie miał być. Miał ociekać kiczem, był specjalnie wymierzonym uderzeniem w świat szeroko pojętego “szołbizu”. Jeszcze bardziej podkreślała to zrealizowana z ogromnym rozmachem i promująca ten album trasa koncertowa “Popmart”. Trasa, która z resztą została zaplanowana jeszcze przed wydaniem płyty, stąd materiał powstawał w dość dużym pośpiechu. A mimo tego jest spójny, jest dobry i co nade wszystko jest odważny.
To ostatnia płyta zespołu, gdzie Bono i spółka pozwolili sobie na taką ekstrawagancję. Wykroczyli poza pewne ramy, eksperymentowali. Znajdziemy tu przecież techno, hip-hop, trash czy w przypadku “Mofo” trance. A najlepsze jest to że mimo takiej mieszanki stylów i gatunków nadal jest na tej płycie po prostu dużo starego, dobrego U2. Dla przykładu “Discotheque” – eksperyment, który nie jest wcale dykotekową tandetą, a w wielu fragmentach brzmi po prostu jak muzyka z której Irlandczycy zasłynęli. Dorzucając do tego taki kawałek jak “Staring At The Sun”, który spokojnie mógłby znaleźć się na każdej innej płycie z dyskografii, nagle okazuje się że na “Popie” jest znacznie wiecej U2 w U2 niż byśmy sądzili. Krążek jednak nie sprzedawał się najlepiej i może z tego powodu każdy kolejny album jest już tak bezpieczny brzmieniowo? O dwóch ostatnich już nawet nie wspomnę, szkoda strzępić… no wiadomo co.
Także jeżeli ktoś nie jest zaszufladkowany jedynie na klasyczne brzmienie z “Joshua Tree” czy “Unforgattable Fire” zdecydowanie warto po tą płytę sięgnąć. Tak jak ja sięgnąłem po leżące w szafie pudło z kasetami. Sporo perełek i natchnień do kolejnych postów udało się odnaleźć. Chyba częściej będziecie je widzieć na jednym zdjęciu obok okrągłego krążka.
© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone