Wymyśliłem sobie jakiś czas temu, że teraz czas na słuchanie The Smiths. Tak po prostu, bez żadnej inspiracji, bez żadnej rozmowy czy innego zewnętrznego bodźca. Siedziałem w pociągu, czytałem książkę i stwierdziłem, że teraz będę słuchał właśnie tego zespołu. Znałem “The Queen is Dead” już wcześniej, ale nigdy specjalnie nie chłonąłem tej muzyki. Teraz postanowiłem, że zacznę od tej płyty. Trochę na zasadzie rozpieszczonego dziecka, ja teraz chcę The Smiths i nic więcej. Przez najbliższe kilka dni jestem uodporniony na inne grupy i proszę mi teraz nie przeszkadzać. No i nie pomyślałbym, że sprawi mi to tyle przyjemności.

Val Kilmer powiedział kiedyś, że kiedy zagra już wszystkich Morrisonów, to wtedy weźmie się za Morisseyów. To chyba według poziomu trudności, bo wcielić się we wszystkie kaprysy tego zdolnego wokalisty na pewno nie byłoby za łatwo. Ja jednak przymknę dzisiaj oko na te wszystkie urywane w pół koncerty i zanurzę się w tym co Morriseyowi wychodziło znakomicie. A The Smiths, razem z Johnny’m Marr’em, tak właśnie mu wyszło.

Obrazobuczy tytuł tej płyty nieco kontrastuje z jej muzyczną zawartością. Możesz pomyśleć, że dostaniesz coś w stylu Sex Pistols, a w zamian za to dzieje się tutaj 37 minut niezwykle melodyjnych i przebojowych dźwięków. Bo “The Queen is Dead” zaurocza momentalnie. Choć tytułowy i jednocześnie pierwszy kawałek to chyba najmocniejsze dzieło w całej karierze grupy, to potem ten pazur zostaje spiłowany. Zaczyna być żartobliwie (“Frankly, Mr. Shankly), nastrojowo (“I Know It’s Over), onirycznie (“Never Had No One Ever”) czy dynamincznie (“Bigmouth Strikes Again”). Wszystko smakowicie podane w sosie z pogranicza popu i typowych dla lat 80. dźwięków. No i ostatnie dwa…, a w szczególności ostatni kawałek. Idealne podsumowanie.

The Smiths istnieli krótko, istnieli intensywnie. Zostawili jednak w muzyce dosyć ważną spuściznę. Ta płyta to jej główny przedstawiciel.

© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone