Gdzieś ostatnio przeczytałem, że dyskografia Steve’a jest tak bardzo przytłaczająca, że z miejsca zniechęca do zgromadzenia całości. No i faktycznie, przez te prawie 50 lat solowej kariery, były gitarzysta Genesis wypuścił niezliczoną ilość wydawnictw. Nawet w ostatnich latach jego aktywność w żadnym stopniu nie ustała i pokusiłbym się o stwierdzenie, że rok bez premiery od Hacketta, rokiem straconym. W każdym razie szczęśliwie udało mi się zgromadzić prawie wszystkie pozycje studyjne. Tutaj muszę przyznać, że duża w tym zasługa taty, który jako “huge fan” Steve’a pieczołowicie kompletował wszystkie dostępne na rynku płyty. Efekt? Półeczka wypełniona naprawdę po brzegi. Nie wiem czy jest drugi wykonawca, którego mielibyśmy aż tyle krążków.
Jest jeszcze inna teza, pod którą mogę się podpisać. To fakt, że do tej muzyki dojrzewasz. Musisz mieć tą pewną cierpliwość i faktycznie kochać rock progresywny żeby naprawdę się w niej zatopić. Oczywiście też nie we wszystkich albumach, bo zdarzały się Hackettowi również słabsze krążki, ale jest co najmniej kilka, które zdecydowanie wykraczały poza artystyczną średnią. Gdyby jednak postawiono mnie pod ścianą i miałbym wybierać, który z tych wszystkich, kilkudziesięciu tytułów lubię najbardziej to wskazałbym właśnie na… “Spectral Mornings”. Pewnie duża w tym zasługa fantastycznego koncertu upamiętniającego 40-lecie wydania, ale sama płyta jest też po prostu udana… udana i kompletna.
No właśnie, a propo koncertu. Niezwykle lubię występy w poznańskiej Sali Ziemi. Uważam, że to miejsce idealne pod tego typu nie za duże wystąpienia. Świetny klimat, dobra akustyka. Czego chcieć więcej.
A sama płyta? Dziś będzie króciutko. Steve pokazuje na “Spectral Mornings” sporo swoich twarzy. Niekiedy jest mrocznie, niekiedy zabawnie, a innym razem Genesisowo. Fantastyczna jest solówka w “Every Day”, najmniej broni się chyba żartobliwa “The Ballad of The Decomposing Man”, ale ogólnie całość jest bardzo przyjemna. Tyle, dzisiaj trochę klasyki.
© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone