Teoretycznie nie ma tutaj za bardzo co pisać. Sex Pistols istnieli krótko, nagrali w sumie tylko jeden krążek, który można nazwać pełnoprawnym albumem, ale za to narobili dużo szumu i stali się muzyczną podwaliną pod narodzenie się całkowicie nowej subkultury. A co najlepsze, wszystko można nazwać mistyfikacją. Czemu? Zespół będący uosobieniem buntu i sprzeciwu przeciwko temu co działo się wówczas w Zjednoczonym Królestwie zrodził się w głowie Malcolma Mclarena, któremu chodziło przede wszystkim o jedno – pieniądze. Malcom stwierdził, że nie ma co w tym przypadku stawiać na wyrafinowaną muzykę. Zdecydował się więc na kontrowersyjny wizerunek i obrazoburcze teksty. Dobrał sobie muzyków o odpowiednim wizerunku i nie przejmując się za bardzo z tym że część z nich nawet nie umie grać na instrumentach (patrz – Sid Vicious) ruszył na podbój scen.

No i to założenie zaczęło odnosić sukces. Zespół szybko zyskał sobie dużą grupę, przede wszystkim młodych fanów, którzy zaczęli błyskawicznie utożsamiać się z tekstami o beznadziei i braku perspektyw. Więc o ile można pistolsom zarzucić jednorodność i brak wyrafinowania w muzyce, to teksty naprawdę nie były o niczym. Te utwory niosły ze sobą jakiś przekaz. Producentem krążka został za to człowiek, który wcześniej współpracował przy produkcji floydowego “Dark Side Of The Moon”. Dość zabawne w kontekście tego że, zespół głosił nienawiść do progrocka, prawda?

Muzycznie… no nie ma tu nic szczególnego. Jest prosto, nieskomplikowanie i jednorodnie. Kawałki cechuje, co oczywiste, duża agresywność, ale ciężko jakiś jeden, konkretny wyróżnić. Może jedynie trzy punkowe hymny – “Anarchy In The Uk”, “God Save The Queen” i “EMI”.

Więc czemu to płyta kultowa? Wbrew pozorom nie ze względu na muzykę. Ten krążek to po prostu kamień milowy w stworzeniu bardzo znaczącej subkultury i choćby z tego względu zasługuje na duże wyróżnienie.

© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone