Słucham często płyt Zeppelinów i słucham często solowych dokonań Planta. Nachodzi mnie za każdy razem myśl, że może to jednak dobrze, że nastąpił koniec słynnego zespołu? Albo inaczej, utwierdzam się wtedy jeszcze bardziej w przekonaniu, iż całe szczęście, że Robert Plant był tak uparty i do pełnej reaktywacji Led Zeppelin nigdy nie doszło. Najzwyczajniej w świecie obawiam się, że wyszłaby z tego klapa. Oczekiwania przerosłyby rzeczywistość i ten powrót nie cieszyłby tak jak powinien.

Jednak to co ważne, gdyby doszło ostatecznie do ponownego połączenia sił Page’a, Jones’a i Planta nie omawialibyśmy dzisiaj tego krążka. Nie moglibyśmy mówić o bardzo dobrych „Now and Zen”, „Manic Nirvana”, czy wspominanej ostatnio płyty nagranej przez duet Page&Coverdale. Ominęłoby nas po prostu dużo znakomitych dźwięków. W szczególności mam tu na myśli Planta, w przypadku którego odnoszę wrażenie, że niechęć do powrotu Zeppsów była również słyszalna w jego solowych dokonaniach. Odbiegał on tam zdecydowanie w inne muzyczne strony.

No i dochodzimy do roku 1993. Roku bogatego w okołozeppelinowe wydawnictwa. W marcu krążek publikuje Page, już w maju dostajemy odpowiedź Planta. Który lepszy? Nie rozstrzygam. Oba bardzo dobre, choć nieco większą słabość czuję do „Fate of Nations”. Albumu niesamowicie emocjonalnego, osobistego i w solowej karierze byłego wokalisty Led Zeppelin, bez wątpienia najlepszego.

Otwierające „Calling to You” wita nas mocnym, gitarowym riffem i wokalem Planta niczym za najlepszych jego lat. Wyjątkowe rozpoczęcie, potężne wręcz. To jednak pozory. Kolejne „Down to The Sea” jest już zupełnie inne – bardziej folkowe, wschodnio brzmiące. „Come into My Life” to natomiast utwór wyjątkowy, materiał na przebój. Gdyby miał wskazać najlepszy kawałek z krążka, wskazałbym na niego. Wypadałoby jeszcze wspomnieć o „29 Palms”, ale liczba znaków ogranicza. Więc po prostu wysłuchajcie. Jedna z tych płyt, których nie będzie żałować, oj nie.

© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone