Jakiś czas temu naszła mnie ochota na powrót do Rage Against The Machine. Gdzieś w internecie trafiłem na tekst poświęcony „Evil Empire” i stwierdziłem, że to czas najwyższy nieco odświeżyć sobie temat. No i przesłuchałem, ale szczerze mówiąc jakoś mi to nie weszło. Miałem mglisty obraz tej płyty sprzed kilku lat, ale nie pokrył się on z tym co poleciało z głośników. Nie jest to zarzut do samej jakości płyty, ale po prostu nie był to chyba też dobry moment. Jak wiadomo, trzeba mieć fazę na daną muzykę, wtedy zabrzmi najlepiej.

Temat RATM jednak nie zaginął i jakiś czas temu znów się odnowił. Jak to zwykle bywa, kompletnie przypadkiem. Tym razem za sprawą kolejnej torby z kasetami, która znowu w jakiś niesamowity sposób odnalazła się podczas domowych porządków. To już chyba ostatnie takie znalezisko, chociaż kto wie, bo ostatnim razem mówiłem dokładanie to samo, a teraz muszę cofać swoje słowa. W każdym razie niech się znajduje jak najwięcej, nie mam nic przeciwko.

Ale do sedna, bo jedną z kaset w tej torbie był właśnie niesamowity debiut amerykańskiej grupy. Już sama okładka szokuje – to słynne zdjęcie autorstwa Malcolma W. Browne’a, przedstawiające akt samospalenia buddyjskiego mnicha. Bardzo kontrowersyjna rzecz, od razu przyciągająca uwagę. Ale nie tylko okładka robi tutaj wrażenie. Muzycznie to też jest szok, to kopniak, mocne uderzenie prosto w twarz. Mało kto wywołuje w debiucie aż takie wrażenie. Fantastyczne umiejętności Zacka De La Rochy i Toma Morello ciągną ten krążek. Pierwszy śpiew… nie, śpiewa to złe określenie. Zack podaje słowa z niesamowitą zaciętością i brutalnością, niczym karabin maszynowy. Morello za to wydobywa z gitary wręcz niestworzone dźwięki. Skrecze, piski – wszystkie jego znaki rozpoznawalne.

Drażnić może jedynie warstwa tekstowa. Wiadomo, że RATM zawsze mocno skręcał w lewo, niektórzy powiedzieliby że nawet w komunizm, ale muzyka… muzyka jest tutaj naprawdę znakomita. I na tym się skupmy.

© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone