Hej! Właśnie znalazłeś się na pokładzie progresywnego rejsu płynącego pod banderą Porcupine Tree. Kapitanem dzisiejszej wycieczki mianowany został Steven Wilson, a podróż wbrew pozorom nie będzie miła i przyjemna. Wkraczamy do krainy posępności oraz mroku. Niepokojąco będzie muzycznie, ale także i tekstowo.
Zaczęliśmy sobie dzisiaj tak przewrotnie i nietypowo. Nie bierze się to jednak znikąd. Są pewne albumy, które traktuje właśnie w ten sposób. Czuje się jakbym wsiadał na pokład statku, odpalał krążek i wysiadał wraz z wybrzmieniem ostatniego dźwięku. „Fear of a Blank Planet” wpasowuje się w ten schemat idealnie. To płyta, którą charakteryzuje wysoce jednolity pomysł, a całość spokojnie można nazwać concept albumem… o nienastrajającym pozytywnie wymiarze. Z drugiej strony ryzykuję przedstawiając Wam Porcupine Tree. W końcu to podobno „najważniejszy zespół, o którym prawdopodobnie nigdy nie słyszeliście”. A jeżeli nie słyszeliście, to przynajmniej częściowo, warto nadrobić.
Materiał, który znalazł się na tym krążku został zaplanowany w bardzo ciekawy sposób. Najpierw ogrywano go na trasie, dopiero potem dopracowywano w studio. W efekcie całość sprawia wrażenie dopieszczenia. Jednolitość i zaplanowanie w najmniejszym ułamku. To cechy charakterystyczne dziewiątego studyjnego albumu Porcupine Tree. Czy dorzucamy tam też oryginalność? No nie, to są po prostu dobrze sprawdzone patenty z progresywnego świata, w tym przypadku doprawione dużą dozą ciężkości, czy wręcz metalowego grania. Czy to zarzut? Też nie, bo to klasyk, którego znakomicie się słucha. Miejscami odtwórczy, ale wciąż solidny i zapadający w pamięć.
Sama płyta zaczyna się dość energetycznie. Motoryczne riffy wpadają w pamięć, a całość okraszona jest znakomitym, stawiającym pytania tekstem. Szybko przychodzi jednak złagodzenie, a „My Ashes” prowadzi nas w nostalgiczne przemyślenia. Jednak to co najważniejsze dostajemy chwilę później. 17 minut, multum solówek, pulsujące dźwięki i napięcie rozprowadzone do granic możliwości. Mowa oczywiście o „Anesthetize”, czyli ozdobie całego albumu. Fantastyczny utwór.
Czy to mój ulubiony krążek Steven’a Wilsona? Chyba tak… nie przepadam za nim samym, ale zdarzyło mu się popełnić trochę świetnej muzyki.
© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone