26 kwietnia, równo dwa tygodnie temu, miała miejsce premiera najnowszej płyty BAiKA, czyli duetu, który współtworzysz ze swoją partnerką Katarzyną Figaj (Kafi). Tak na świeżo, te kilkanaście dni po premierze. Jakie odczucia przychodzą ci do głowy? Pisałeś w swoich mediach społecznościowych, że proces powstawania tego krążka to była dość długa i ciężka przeprawa.

Tak, ale to głównie dlatego, że Kafi wyznaczyła bardzo sztywne ramy czasowe. Określiła, że chciałaby, aby płyta ukazała się wtedy i wtedy… a, że doskonale zdaje sobie sprawę, że jestem artystą deadlinowym, to wiedziała, że bez tego może się to przeciągać w nieskończoność. Na zasadzie: mam natchnienie, nie mam natchnienia. Więc w tym sensie było ciężko. Przez kilka miesięcy naprawdę ciężko pracowałem, siedziałem po 12 godzin w studio domowym. Natomiast jeśli chodzi o proces twórczy, to on nigdy nie był dla mnie męczący czy skomplikowany. Największym dla mnie problemem przy nagrywaniu jest przełożenie tego pomysłu, natchnienia na strawne dla innych komunikaty. Dla mnie ten proces kończy się w momencie doprowadzenia w głowie piosenki do końca. Potem to nagrywanie to już jest taka po prostu rzemieślnicza praca. Wiem, co mam w głowie i muszę przenieść to na konkretne instrumenty. Wtedy faktycznie czuję, że pracuję. Tak to, jest to dla mnie czysta przyjemność i coś, nad czym nie mam za bardzo kontroli.

Wspomniałeś też, że płyta zbiera przychylne recenzje, również wśród osób z branży. Jesteś z niej tak samo zadowolony? Może teraz, już na spokojnie, jest coś co byś poprawił/zmodyfikował?

Wiadomo, że przez to, że pracowałem pod jakąś tam presją czasu, to teraz pewne rzeczy bym zmienił. Są to jednak poprawki typowo kosmetyczne, które dla słuchacza, który nie ma tej samej wyobraźni co ja, są niezauważalne. Jestem zadowolony, jak najbardziej. Nie czuję, żebyśmy umieścili tam jakąś „zapchajdziurę”. Mieliśmy tych utworów całkiem sporo. Gdybyśmy się uparli to moglibyśmy zrobić dwupłytowy album, więc druga płyta pojawi się dosyć szybko, tym bardziej, że te utwory są gdzieś już gotowe i czekają.

Licząc wydaną „Byty Zależne” byłaby to w sumie Wasza trzecia płyta studyjna…

Tak, „Byty Zależne” to była pierwsza nasza płyta studyjna. Wcześniej nagraliśmy jeszcze koncertową  „RK+”, która była taką naszą przedpłytą.

Chciałbym jednak, żebyśmy teraz dokonali takiego małego wprowadzenia. Rozmawiamy o najnowszym albumie BAiKA. Kiedy jednak jakiś czas temu pytałem swoich obserwatorów o znajomość nazwiska Banach – tutaj nie było żadnego problemu. Mało kto nie kojarzył o kogo chodzi. Natomiast kiedy pytam już właśnie o wasz duet z Kafi, tutaj głosy rozkładają się bardziej po połowie. Gdybyś miał w kilku słowach określić. Czym jest właściwie „Zdecydowana Mniejszość”? Co możemy tam usłyszeć?

Można usłyszeć właśnie BAiKA. BAiKA czyli skrót od Banacha i Kafi. I właśnie to można usłyszeć. Jest to nasza wspólna płyta. Przez to, że dzieli nas aż 24 lata różnicy, prawie ćwierć wieku, a ćwierć wieku to tak naprawdę kilka epok muzycznych. Te epoki tak co 6-7 lat się zmieniają, więc jesteśmy z zupełnie innych czasów i to daje właśnie taką fajną krzyżówkę. Jesteśmy umocowani w tej tradycji muzyki rockowej i w tej nowoczesnej odsłonie muzyki. To, co się na tej płycie znajduje, to wynik naszej wspólnej kompozytorskiej pracy. Jeżeli chodzi o teksty, to na „Bytach Zależnych” wszystkie były moje, a w przypadku „Zdecydowanej Mniejszości” jeden cały tekst jest Kafi („Towarzyskość”), a kilka jest takich gdzie ja napisałem swój, a Kafi dopisywała swoje wersy.

Ale przygotowując się do tego wywiadu zauważyłem, że często dokonywana jest błędna interpretacja. Wiele osób myśli, że to właśnie Kafi jest autorką wszystkich tekstów…

Tak, jest to dość częsty błąd. Ale myślę, że to dość naturalne. Kafi jest w końcu wokalistką, śpiewa te teksty.

Ja porównując obie te płyty, traktuję „Zdecydowaną Mniejszość” jako taką bardziej zadziorną siostrę poprzedniczki. Jest tutaj sporo nieco ostrzejszego grania, którego trochę na „Bytach Zależnych” brakuje. To, na co zwróciłem przede wszystkim uwagę, to singiel „Towarzyskość”. Tam jest taki fragment o tym, że „najgorzej jest beczeć w stadzie”. Że gdzieś te jednostki inaczej myślące wypadają z tego mainstreamu. Ja od razu powiązałem to sobie z tytułem płyty. Czy wy się właśnie tak czujecie? Że nie jesteście w tym mainstreamie, że stoicie z boku i myślicie inaczej?

Jeżeli przyjąć, że tym umownym stadem jest mainstream, to tak. Czujemy się, że jesteśmy z boku. Uważamy, że chwytliwość naszych piosenek mogłaby spokojnie sobie poradzić w mainstreamie. Natomiast jeśli chodzi o zasady, o relacje, które tam panują czy układy, różnego rodzaju układziki, to trzymamy się od tego z daleka. Tym samym jesteśmy w tej mniejszości, jesteśmy zespołem całkowicie alternatywnym.

Sam sposób wydania płyty o tym świadczy. Możemy kupić ją tylko w waszym zaprzyjaźnionym wydawnictwie, nie dostaniemy jej w największych sklepach typu Empik.

Gra nie jest warta świeczki, w tym sensie, że tak mało osób ma obecnie odtwarzacze CD, że jest to gadżet. Płyta, którą ludzie kupują po koncertach, jako wyraz sympatii czy wsparcia dla nas. Ta muzyka jest dostępna za darmo na wszystkich serwisach streamingowych. Nie mamy takiej potrzeby, żeby oddawać nasze prawa do piosenek, żeby wchodzić w jakieś nie do końca korzystne dla nas układy z wytwórniami, tylko po to żeby się to znalazło np. w Empiku. Bo tak naprawdę żadne inne sklepy już nie istnieją. A ten Empik też nie weźmie nas na półki, bo jednak polityka jest taka, że na półki bierze się przede wszystkim tych ze szczytów list przebojów. Więc, no nie jest nam to absolutnie potrzebne.

Mam często wrażenie, że funkcjonuje wśród słuchaczy takie automatyczne myślenie. Skoro wiedzą, że jest to projekt sygnowany nazwiskiem Piotra Banacha, od razu następuje zestawienie do twórczości HEY. Nie razi Cię, nie przeszkadza Ci to porównywanie?

Nie, to był bardzo spektakularny sukces, wychowało się na tej muzyce sporo osób, a ponieważ ja byłem tym liderem i pomysłodawcą – właściwie te pierwsze 7 lat były pod moim dowództwem, no to trudno jest powiedzieć, że nawiązuję do HEY. Po prostu to jest moja twórczość, takie mam w sobie wibracje, tak składam dźwięki. Zbitka może być ewentualnie taka, że Kafi ma równie niski głos jak Nosowska, ale co z tym zrobić… po prostu taki ma <śmiech>. Ludzie dzielą HEY na ten stary (czyli ze mną) i na ten nowy. Jedni wolą to pierwsze wcielenie, drudzy to drugie, ale różnica jest wyraźna. Funkcjonuje taka cezura w czasie – wtedy był stary HEY, teraz jest nowy. Żeby określać je w ten sposób, coś się musiało wydarzyć w muzyce, musi być to rozróżnialne. Wynika z tego, że ten stary HEY musiał być przeze mnie bardzo mocno kierowany, skoro coś się zmieniło, a teraz to coś słychać w BAiKA. Dlaczego miałoby mi się to nie podobać? No tak jest i tyle. <śmiech>

Faktycznie to podobieństwo głosu Kafi do głosu Nosowskiej jest słyszalne w wielu momentach na nowej płycie. Szczególnie zwróciłem na to uwagę słuchając „Mimisia”. Moim zdaniem to jeden z tych utworów, które najbardziej są zbliżone do twórczości tego starego HEY…

… ja słyszałem, że „Chwasty” mają też taki klimat.

Tak, to prawda. Ale słuchając „Mimisia” tak sobie pomyślałem, że to mógłby być kawałek, który świetnie promowałby ostatni wasz projekt „Fire 90’s”, czyli projekt upamiętniający 30-lecie krążka „Fire”. Jesteście nadal z nim w trasie?

Ostatni koncert nam został, w Będzinie. Mimo że to się bardzo ładnie rozkręca, przychodzi bardzo dużo ludzi, to jednak była to taka rzecz typowo okazjonalna.

Oglądałem trochę nagrań z tych koncertów i odniosłem wrażenie, że świetnie się na nich bawicie, szczególnie Kafi.

Dla Kafi było to trudne. Ona mając świadomość swojej niskiej barwy, podobnej do Nosowskiej, bała się, że ludzie sobie utrwalą, że jest po prostu kimś, kto śpiewa piosenki Kaśki Nosowskiej.Jednak, mimo całego swojego szacunku dla HEY, tego by nie chciała. Więc dla niej to nie była taka oczywista decyzja, żeby wziąć w tym udział. Dla mnie była na tyle oczywista, że zespół HEY był w zawieszeniu. To 30-lecie to jednak ważna data i pomyślałem sobie, że nie tylko jestem uprawniony jako założyciel i pomysłodawca tej formuły sprzed lat, ale nawet zobligowany do zorganizowania takich koncertów. Pomyślałem, że ludzie chcieliby przeżyć to raz jeszcze. Mamy jednak coś takiego w sobie, że lubimy rocznice. Nie była to próba zrobienia czegoś bardzo spektakularnego – wielkie hale, koszulki, okolicznościowe płyty, gdzie mógłbym się podszywać pod zespół HEY i robić jakieś projekty typu „HEY 2”, „HEY Evolution”, „HEYY”. Nie, po prostu projekt „Fire 90’s” jako taki zespół okolicznościowy, jako tribute band. Tak to nazwaliśmy.

A to nie jest tak, że to granie na mniejszych scenach, w mniejszych klubach po prostu bardziej ci teraz odpowiada? Nie ciągnie Cię aż tak do tych wielkich występów?

Cała idea BAiKA była dla mnie taką ideą, żeby odpocząć, zejść z tych dużych scen i robić coś tak kameralnie – na innych zasadach. Oczywiście jeżeli ktoś z muzyków będzie twierdził, że jemu nie zależy na wielkich scenach i na tym, żeby ludzie słuchali jego muzyki, to mu po prostu nie wierzcie. Jeżeli tylko chodziłoby o takie muzykowanie dla siebie, to nikt by nie nagrywał płyty. Pozostałoby to na etapie siadania sobie na werandzie z gitarą i grania jakichś dźwięków. Każdy, kto wychodzi z tym do ludzi, chciałby w naturalny sposób, aby to było jak najbardziej spektakularne. Żeby przyszło tych ludzi dużo.My jako twórcy w ten sposób się komunikujemy ze światem i chcielibyśmy mieć takie poczucie, że jesteśmy rozumiani przez jak największą grupę ludzi. Więc oczywiście, że chcielibyśmy występować na wielkich scenach, ale na swoich zasadach. Nie chcielibyśmy tego sprzedawać, sprzedawać swojej muzyki, traktować jej jako towar. Muzyka jest dla nas celem samym w sobie, a nie narzędziem do zdobycia sławy i bogactwa.

Ale wiem też, że próbowałeś do tej inicjatywy zaprosić kolegów/koleżanki z zespołu HEY. Spotkało się to chyba jedynie z odpowiedzią Marcina Żabiełowicza?

Nie, nie. Marcin Żabiełowicz też nie. On miał brać w tym udział, ale finalnie tak się to poplątało, że udziału nie wziął. Natomiast był koncert w warszawskim klubie „Remont”, gdzie wysłałem do wszystkich zaproszenia, żeby po prostu wpadli i może byśmy razem coś zagrali. Byłoby po prostu miło. Niestety nie dostałem odpowiedzi od większości, więc siłą rzeczy, rzecz padła i umarła.

A chwilę później HEY ogłasza swój koncert, w momencie kiedy wy właściwie już tą swoją trasę graliście. Byłeś zaskoczony decyzją zespołu?

Byłem zaskoczony, zdecydowanie. Rozmawiałem z Marcinem Żabiełowiczem dwa albo trzy tygodnie wcześniej i o żadnych planach nic nie wspominał. Tak, byłem zaskoczony… jak chyba wszyscy <śmiech>.

Ja pamiętam swoją dyskusję z tatą odnośnie tego koncertu. Pierwszą rzeczą, o którą mnie zapytał, to czy Piotr Banach będzie gościem specjalnym? Ja się upierałem, że pewnie zostaniesz jeszcze ogłoszony, tym bardziej że występowałeś wspólnie z HEY podczas Fayrant Tour. Dla mnie to było mocno zaskakujące, bo wydawało mi się, że wasze relacje są w miarę poprawne i przyjacielskie.

Wywołało to jakąś gównoburzę i z tego, co wiem niektóre osoby poczuły się urażone tym wywiadem dla Onetu. Tylko, że to nie jest tak, że poleciałem na skargę. Bo ja naprawdę nie uważam, że zespół HEY ma obowiązek mnie zapraszać. Ja tam grałem 7 lat, a zespół gra 30. Więc to jest ich święto, ale jeżeli zostałem zapytany… zadzwonił do mnie dziennikarz z Onetu i zapytał czy będę gościem, odpowiedziałem: „nie wiem, ale nie sądzę”. Bo gdyby ktoś chciał, żebym tym gościem był, to zapytałby chociaż czy mam wolny termin. Nic się takiego nie wydarzyło. To, że jacyś goście będą jeszcze ogłaszani, jest dla mnie jasne. Tylko co ja miałem odpowiedzieć na pytanie „czy zostałem zaproszony, a skoro nie zostałem, czy jestem ty zaskoczony?”. Te nasze stosunki, ku mojemu zdziwieniu, nie są takie jakie powinny być, choćby z racji tego, że założyłem ten zespół. Przy moim odejściu mogłem powiedzieć, że rozwiązuje grupę, zabieram nazwę i jakoś sobie radźcie. No nie, wspólnie ustalaliśmy, kto ma grać na moje miejsce. Zostawiłem im to wszystko, więc nie rozumiem tej niechęci, która się na mnie wylała. Nie wiem skąd to się wzięło, mogę tylko przypuszczać. Są to jednak moje przypuszczenia i nie będę tworzył żadnych teorii spiskowych.

Widziałem, że miałeś pewien żal odnośnie tytułu wywiadu dla Onetu.

Nie, to nie był żal. Rozumiem, jak działają media, jak tworzy się obecnie nagłówki. Ludzie najchętniej klikają w takie hasła, które mówią o pewnym zagrożeniu. Z treści tego wywiadu nie wynika, że jestem rozżalony czy rozgoryczony. No ale taki nagłówek sobie zrobili. Jestem dorosłym chłopcem i zdaję sobie sprawę jak to wszystko działa, więc zgadzając się na wywiad… a z kolei mam taki charakter, że nie odmawiam rozmowy z nikim, jeżeli ktoś ma ode mnie odmienne poglądy. Nawet tym bardziej chętnie będę z nim rozmawiał, a nie odmawiał rozmowy z nim. Na dodatek wychodziła płyta BAiKA, dzwoni do mnie dziennikarz dużego medium i ja miałbym tego wywiadu odmówić, bo być może zespół HEY jeszcze się do mnie odezwie? Stawiałoby mnie to w dość dziwnej sytuacji.

Ja ostatnio stałem się też wiernym czytelnikiem twojego profilu na facebooku. Widzę, że lubisz pisać i przede wszystkim poruszasz tam tematy ważne. Pojawia się wątek m.in. krytyki, kultury osobistej, relacji ludzkich w przestrzeni Internetu.

To, co napisałem w jednym z tych postów, tyczy się właśnie kultury osobistej. W mojej opinii każdy ma prawo powiedzieć, zapytany, czy coś mu się podoba czy nie. I o tym nie ma co w ogóle dyskutować. Natomiast jest zupełnie inna sytuacja, kiedy na przykład: idzie kobieta ulicą i podchodzi do niej mężczyzna. Mówi, że „pięknie Pani wygląda” i wtedy wszyscy powiedzą „jaki szarmancki gość”. Kiedy podejdzie i powie „ale Pani jest brzydka” wszyscy krzykną „jaki cham!”. Oczywiście ta kobieta może mu się nie podobać, ale kulturalny człowiek zostawiłby to dla siebie. Natomiast w mediach społecznościowych wytworzył się taki schemat, że skoro coś mi się nie podoba, to muszę dać temu wyraz. Co innego, jeżeli zapytam na „czy podoba się Panu moja płyta?”, a ktoś odpowie „nie podoba mi się panie Banach”. Szkoda. ale rozumiem. A co innego jest, jeżeli ktoś podejdzie do mnie na ulicy i powie „nie podoba mi się Twoja płyta”. Nie rozumiem, co ktoś chce w ten sposób uzyskać.

Widziałem też post odnośnie Waszego pojawienia się u Kuby Wojewódzkiego. To było trochę takie tłumaczenie się z tego występu?

Nie, ludzie to trochę tak odbierają jakby to były moje problemy. Nie dziwię się, bo piszę to w pierwszej osobie, ale ja poruszam w ten sposób i chcę wywołać swego rodzaju dyskusję. Chcę pokazać też pewne rzeczy palcem, no i często mi się udaje. Czasami są ludzie, którzy idą w zaparte… natomiast z Kubą Wojewódzkim, poza tym, że jest to mój kolega i widzę, z jaką on się spotyka niechęcią, to generalnie cały ten dyskurs, to wyzywanie się od oszołomów w przestrzeni publicznej jest niezbyt okej. Jakby się tak przyjrzeć i zebrać wszystko do kupy, to okaże się, że wszyscy jesteśmy oszołomami. Tak naprawdę ten Kuba Wojewódzki nie robi niczego złego. Jeżeli chodzi o jego program, to że komuś się nie podoba ta formuła, to niech zobaczy, że on robi to od 20 lat. Goście powinni się zorientować, jak to wygląda i ewentualnie tam nie przychodzić. Kuba znalazł sobie taką formułę, na tym zarabia pieniądze i w tym momencie robienie z niego potwora jest nie na miejscu. Są tak zwane czyny karalne i Kuba nie robi niczego karalnego.

Ogólnie twoja ocena tego, co obecnie dzieje się w mainstreamie, czy Internecie nie jest korzystna…

Jestem z innej epoki. Kiedyś różnica czy zróżnicowanie było czymś chwalebnym. Unifikacja natomiast absolutnie nam się nie podobała, była krytykowana. Teraz niestety znowu do tego wracamy. Wszyscy musimy mieć to samo w głowie, na głowie… bo jeżeli nie, to już działa tzw. cancel culture i stwierdza, że z takimi ludźmi się nie dyskutuje. A czemu się nie dyskutuje? No, bo  na przykład, mamy inne poglądy. Kiedyś to było nie do pomyślenia. Są ludzie, którzy autentycznie powiedzą „kurde, nie przemyślałem tego, nie było tematu”. Są tacy, którzy idą też niestety w zaparte. Ale jakaś reakcja na te felietony zawsze jest. Ktoś to czyta i ludzie wyciągają jakieś swoje własne wnioski.

Zauważasz, że jesteś człowiekiem z epoki. Widzę jednak, że mimo tego orientujesz się świetnie w tych meandrach Internetu.

Wiesz co, bo ja zafascynowałem się komputerami w pierwszej połowie lat 90. Jeszcze nie było wtedy ogólnodostępnego Internetu. Ja bardzo w to mocno wszedłem,  byłem jednym z pierwszych użytkowników komercyjnego Internetu w Polsce. Zrobiłem nawet stronę dla zespołu Hey, i wydaje mi się, że byliśmy pierwszym polskim zespołem w Internecie, ale równie dobrze pierwszą taką stroną mogła być ta zespołu Ich Troje. To też było takie powinowactwo technologiczne na zasadzie „mamy tutaj  swojaków, bo wy się w tym orientujecie i my”. Także ja tę technologię przyswajam na bieżąco. To nie był dla mnie jakiś straszny przeskok.

Wspominałem Ci, kiedy umawialiśmy się na wywiad, że chciałbym, aby ta rozmowa była takim cofaniem się w czasie. Wychodzi na to, że jesteśmy teraz w okresie IndiosBravos. Czy jest w ogóle jakakolwiek szansa na odwieszenie działalności zespołu?

Przede wszystkim jestem w innym miejscu muzycznie. I gdybym będąc w innym miejscu muzycznie, ruszył teraz w trasę z IndiosBravos, to czułbym się, że odcinam kupony od czegoś. To nie byłaby artystyczna potrzeba, tylko po prostu skorzystanie z okazji, bo fani czekają, bo można zarobić na tym pieniądze. Tego bym nigdy nie chciał sobie zrobić ani fanom. Nie chciałbym, żeby przychodzili na koncerty, które odbywają się, bo ktoś ma do zapłacenia rachunki. Jesteśmy w innym miejscu w tej chwili.

Ja przed wywiadem chciałem sobie przypomnieć trochę twórczości Indios i z zaskoczeniem odkryłem, że tylko jedna z płyt zespołu znajduje się w serwisach streamingowych.

Są po prostu dwa konta IndiosBravos, tak się jakoś dziwnie porobiło. Jakbyś poszukał, jakby ktoś też chciał szukać, to są dwa konta i na obu znajdują się płyty.

Gdyby skupiać się na Twoich najważniejszych czy najbardziej znanych projektach muzycznych (tutaj mam przede wszystkim na myśli HEY, IndiosBravos, BAiKA), IndiosBravos zajmuje w kolejności to miejsce numer dwa. Żartobliwie często się określa, że drugie dziecko wychodzi najlepiej. Odczuwasz jakąś specjalną więź czy sentyment do Indios jako takiego swojego muzycznego dziecka? Masz jakąś osobistą klasyfikację tych projektów?

Nie, tego nie można porównywać. Nie tylko ze względu na różnice stylistyczne, ale przede wszystkim na epoki. To jest zupełnie inna rzeczywistość muzyczna, a tym samym jest zupełnie inna percepcja i to jest tak, że w żaden sposób nie da się porównać HEY, który był w centrum tego wybuchu polskiej muzyki rockowej, z tym jak funkcjonowało Indios Bravos, gdzie już dominowała muzyka pop czy hip-hop. A to, co się dzieje teraz jest też czymś zupełnie innym. Więc nie porównuję tego. Natomiast jeśli chodzi o moje emocje, to moje emocje są tylko wspomnieniami, a te bieżące są bieżącymi i siłą rzeczy najsilniejszymi.

Zakładając IndiosBravos dość szybko zdobyliście popularność i uznanie całkiem sporej rzeszy fanów. To było ciepłe przyjęcie…

… tak, ale żeby to uściślić. Kiedy odchodziłem z Heya czułem się tym wszystkim zmęczony. Uważałem, że cały ten show-biznes to oszustwo, że nie chcę już być muzykiem. Jak mieszkałem w Paryżu, to miałem bardzo ambiwalentne odczucia, widząc jakieś zespoły. Paryż ma bardzo dużo muzyki na ulicach, ale ja reagowałem na te występy jakaś dziwną niechęcią, że to wszystko oszustwo jest. Natomiast początki IndiosBravos wcale nie był takie różowe. Nie wystarczyło napisać „nowy projekt Banacha z HEY i Gutka z Paktofoniki”. Tak pisano na plakatach, ale przychodziło na te koncerty 30-40 osób. Tylko że graliśmy te koncerty bardzo dobre. Jeszcze wtedy istniała prasa muzyczna, autorskie audycje radiowe. Istniał po prostu jeszcze przemysł muzyczny. To się szybko rozeszło, że my gramy dobre koncerty, że jest fajna płyta i faktycznie mieliśmy bardzo dobre przyjęcie.

Czy trochę się nie obawiałeś, właśnie w związku z tym przyjęciem, że ta popularność do Ciebie wróci? Że znowu poczujesz się tym wszystkim zmęczony, będziesz miał dość?

Byłem mądrzejszy o pewne doświadczenia, o pewne przemyślenia. Kiedy jeździłem po świecie, siedziałem w Paryżu, ale też sporo w innych krajach, miałem dużo czasu na przemyślenia i odbyłem taką pracę ze sobą. Takimi przewodnikami w tej pracy były książki na temat zen, taoizmu, buddyzmu i te wszystkie rzeczy stawiały mnie przed lustrem. Przechodziły przez mnie takie rozbłyski zrozumienia siebie, sytuacji, w której się znalazłem. Więc kiedy było IndiosBravos to już miałam inne podejście do tego wszystkiego. Nie bałem się już tego.

Nadal funkcjonowało to poczucie oszukania przez branżę?

Nawet nie. Oszukany nie w sensie, że ktoś mi coś zabrał czy czegoś nie dał. Ja, kiedy dorastałem i zapragnąłem być gwiazdą rocka, to chciałem zmieniać świat na lepsze, a nie być kimś, kto wozi się super furą i dziewczyny rzucają mu się w ramiona. Okazało się potem, że ta branża takich idealistów ma niewielu, a nie tak sobie to wyobrażałem.

Mieliście przecież też wiele złych doświadczeń z HEY, chociażby za „Karmę” nie dostaliście ani złotówki…

To były takie kontrakty i taka rzeczywistość, że mimo dużej sprzedaży płyt, to kontrakt opiewał na dany procent, z którego musieliśmy opłacić studio, część promocji itd. To powodowało, że zamiast zarabiać, mieliśmy coraz większe długi. No… błędy młodości.

Oprócz „Karmy” był chociażby jeszcze „Hey”. To był powrót do ostrzejszego grania. „Karma” osadzona w łagodniejszym, psychodelicznym klimacie, „Hey” nawiązanie do płyt wcześniejszych.

To przez to całe moje idealistyczne podejście. „Karma” ukazała się w 1997 roku, 30 lat po tzw. lecie miłości. Po roku, w którym The Beatles wydało „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”, w którym powstało dużo bardzo dobrej muzyki, ale tej hippisowskiej. Dla mnie to był taki impuls do nagrania płyty, która nawiązywałaby do tej hippisowskich dźwięków. Ona była mniej rockowa, bardziej psychodeliczna. Ja bardzo lubię tę płytę. Natomiast „Hey” była taką płytą, gdzie ewidentnie nasze drogi się rozchodziły i chyba nikt nie miał do tego za bardzo serca. Jest tam kilka fajnych rzeczy, to nie jest tak, że to jest zła płyta. Czuć na niej koniec pewnej epoki.

Ale „Karma” to płyta, które zyskuje uznanie po latach. Na początku powszechnie krytykowana, przyswajała się źle i dość powoli. Dzisiaj wiele osób wskazuje, że to najlepsza płyta HEY. Nie dziwi Cię, że dobry czas na ten krążek przyszedł tak późno?

Nie dziwi, a cieszy. To po prostu pokazuje, że płyta „Karma” wyprzedziła swoją epokę. Skoro w danej epoce była krytykowana, a teraz po prostu okazuje się, że jest tą najlepszą, to oznacza, że wyprzedziła swój czas. Moi znajomi wydawcy śmiali się, że jak ja im coś przynoszę, to powinni zamknąć to w szufladzie na 3 lata i dopiero wypuścić. Dopiero wtedy znajdzie swoich słuchaczy.

Jednak wasze największe uderzenie nastąpiło wraz z debiutanckim albumem. „Fire” było przełomem na polskim rynku. To był prawdziwy szał.

To po pierwsze. Ta płyta, jakby ją tak rozebrać na części i wziąć pod uwagę, że są tam takie kawałki jak „Zazdrość”, „Teksański”, „Eksperyment”, to trudno nazwać ją grungową, jak wielu uważa. Ona jest taka eklektyczna, na pewno inspirowana całym powrotem do punk rocka i hard rocka. Bo przecież na tym wyrosła scena Seattle. Cała ta fala amerykańskiego punk rocka zmieszana z Black Sabbath i jakimiś psychodelicznymi, hippisowskimi odjazdami. To wszystko było mi bardzo bliskie. Przed Hey miałem zespół Dum Dum, który płynął na tej fali, jako jeden z pierwszych polskich zespołów.

Miałem to szczęście, że pracowałem w sklepie muzycznym. To były czasy piractwa. Jeszcze kilka lat wcześniej jak ktoś miał płytę zachodniego zespołu, to było naprawdę wydarzenie, a na początku lat 90-tych, jak zmienił się system, można było nagrać dosłownie wszystko, co wpadło w rękę. Nie funkcjonowało coś takiego jak prawo autorskie. Istniały firmy, gdzie można było zamówić sobie co się chciało. Ja, jako ktoś, kto sprzedawał w sklepie muzycznym, mogłem robić listę: ja bym chciał to, to i to. A jeszcze wcześniej pracowałem w klubie studenckim Pinokio. Ten klub miał dostęp do anteny satelitarnej i nagrywałem sobie całe programy z MTV. Z tych programów dowiadywałem się o muzyce, która gdzieś tam fermentowała.  Tam zobaczyłem premierę klipu do „Hunger Strike” Temple Of The Dog i kiedy pierwszy raz to usłyszałem (wtedy też po raz pierwszy objawił mi się Eddie Vedder), ja się w tym zakochałem. W każdym razie co mogłem, to zamawiałem do sklepu. Kiedy ludzie przychodzili i prosili o polecenia, to ja właśnie polecałem te grungowe rzeczy. Tak w to po prostu wsiąkłem i kiedy wiedziałem już, że bardzo bym chciał zrobić zespół z Kaśką Nosowską, to siłą rzecz byłem naładowany tą muzyką, którą poznawałem w sklepie. Natomiast ta grungowa muzyka tak mnie zafascynowała głównie dlatego, że odnajdywałem tam wiele swoich fascynacji punkrockiem, hardrockiem i psychodelicznymi klimatami hippisowskimi.

Da się też zauważyć taką klamrę. 30 lat temu wyprzedajecie Spodek, a wielu chętnych nie dostaje się na koncert HEY. Po tych 30 latach znów mamy sytuację kiedy koncert zespołu wyprzedaje się w moment. Położyliście podwaliny pod fenomen, który niezmiennie trwa do dziś.

Jeżeli chodzi o zespół HEY, to tak. To jest firma i instytucja, która niezmiennie cieszy się zaufaniem swoich klientów <śmiech>. Jednak nie byliśmy pierwsi w Polsce. Jak byłem młodszy łykałem takie zespoły jak TSA, czy wszystkie punkowe grupy. To, co się działo na początku lat 80. było porównywalne do tego, co przeżywałem później jako muzyk. Więc to idzie tak falami. To, co spotykało mnie z HEY występowało wcześniej w przypadku TSA. Nawet jak nie było ich na jakimś festiwalu, to i tak publiczność skandowała ich nazwę, dobrze wiedząc, że ich tam nie będzie. Kiedy zaczynaliśmy ludzie mieli już swoje punkty odniesienia i mówili, że Kaśka Nosowska to kopia Małgorzaty Ostrowskiej. Tak im się kojarzyło, bo Ostrowska też miała taki drapieżny styl śpiewania. Kiedy ona się objawiła na scenie, to pewnie porównywano ją też do kogoś innego. Zawsze te porównania muszą funkcjonować, bo w ten sposób po prostu funkcjonujemy. Musimy posiadać jakieś punkty odniesienia.

Wracasz jeszcze do tych zespołów, słuchasz wciąż Pearl Jam, Soundgarden czy Alice In Chains?

Miałem dobre dwie dekady takie, że wydawało mi się, że to się zestarzało. Jednak w zeszłym roku odpaliłem sobie znowu jakiś koncert Pearl Jam z lat 90-tych i stwierdziłem, że to jest nadal ten ogień. Stąd też miałem taką chętkę na zrobienie projektu Fire 90’s. Choć faktycznie był taki czas, że tej muzyki nie słuchałem.

Pojawił się ten temat Twojej pracy w sklepie muzycznym. Na początku naszej rozmowy użyłeś też określenia, że ludzie słuchają muzyki już właściwie tylko w Internecie. Domyślam się, że sam płyt też już pewnie nie kupujesz.

No nie ma co ukrywać, że nie. Dawno już nie poszedłem do sklepu po płytę. Mam konto na Spotify, jeżeli chcę czegoś posłuchać, to siłą rzeczy sięgam tam. Chyba ostatnią płytą jaką kupiłem to był krążek winylowy, który nagrał Gary Clark Jr.

Czyli fizyczny nośnik to relikt przeszłości?

Technologie trochę wymuszają na nas zmianę przyzwyczajeń i zachowań. Można to zauważyć w galeriach handlowych przy schodach ruchomych. Mamy wszyscy taką tendencję, aby wejść na te schody i stanąć. W wolnym tempie wjeżdżamy na górę… normalnie byśmy tak nie szli, moglibyśmy być dwa razy szybciej na górze, ale mimo tego stoimy, bo tak jest łatwiej, oszczędzamy energię. Tak samo jest z płytami. Jest taka technologia, że one są na wyciągnięcie ręki. Nie trzeba chodzić do sklepu, więc korzystamy z takiego ułatwienia. Chociaż logika podpowiada, że skoro coś naprawdę lubię, to lepiej mieć to w ręku. Ostatnio czytałem o tym jak Playstation skasowało ludziom ich wirtualne zbiory gier. Kto wie, czy tak się nie wydarzy z muzyką…

Ale wśród wielu muzyków funkcjonuje już takie przeświadczenie, że wydajesz płytę tylko po to, aby pokazać, że w ogóle żyjesz. Nie chodzi już o sprzedaż czy zyski.

Być może tak. Jest to swego rodzaju wydarzenie. Nie ma już takiej kultury słuchania płyt, jest kultura słuchania singli. W pewnym sensie wracamy do tego, co było kiedyś. Na początku nie było płyt długogrających, były tylko single. Słowo „singiel” wzięło się od pojedynczej piosenki, a słowo „album” pochodzi od tego, że te single sprzedawało się w okładkach, jak książkę czy klasery. Generalnie wracamy właśnie do tego. Dla mnie cała ta kultura wokół muzyki rockowej, wokół muzyki ogólnie, wynikała pojawienia się z subkultur. To się zaczęło w latach 50-tych i wtedy ta muzyka była na sztandarach. Muzyka przez kolejne dziesięciolecia niosła pewną ideę czy myśli. Teraz, w momenciekiedy subkultury wymarły, tym samym spadło zainteresowanie muzyką. Mało kto już ma ważne dla świata treści. Kiedyś przecież piosenki Johna Lennona potrafiły wpłynąć na decyzje polityków.

W ramach szybkiego podsumowania: co oceniasz jako swoje największe osiągnięcie muzyczne?

Chyba to, że w ogóle przetrwałem. <śmiech> W wielu wywiadach mówiłem, że to, co bym wyróżnił, to na pewno „Jeśli Wiesz Co Chcę Powiedzieć”, ale znalazłbym też coś z HEY czy z każdej innej mojej twórczości. Uczciwie podchodzę do tworzenia muzyki i tam nie ma „zapchajdziur”. Musiałbym się zastanowić, ale na pewno płyta „Zdecydowana Mniejszość” jest czymś, z czego jestem dumny i będę dumny, bo jest parę tam takich ciosów, które mnie samego powalają. W takim sensie, że siedzieliśmy w domu i nagraliśmy sobie taką płytę. Podoba mi się to.  Zbliżam się do tej 60-stki, to jest taki jakiś moment, że pojawiają się myśli „to już długo nie potrwa”. Nie chodzi mi o śmierć, tylko bardziej o to, ile można jeździć, grać koncerty czy mieć pomysły na płyty. Cieszę się, że przed odejściem na tą przysłowiową emeryturę mogę nagrywać takie krążki jak te.

A gdybyś sam miał zatytułować nasz wywiad? Podrzuciłbyś jakiś pomysł?

To, co mi przyszło na szybko, to cytat z piosenki IndiosBravos – „Eh Boże… warto było”, ale to wynika z tego naszego ostatniego tematu i raczej byłoby takie wyrwane z kontekstu. 😉

© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone