Kiedyś nie pałałem taką sympatią do tego krążka jak obecnie. Oczywiście, że go znałem, oczywiście go nuciłem, ale nigdy nie był na szczycie moich ulubionych płyt. Może dlatego, że zawsze byłem team Pearl Jam, może też dlatego, że nie wsłuchiwałem się wystarczająco uważnie. Album był jednak niesamowicie popularny wśród moich znajomych, którzy często nawet nie słuchali specjalnie muzyki rockowej. I kiedy po latach moja sympatia do tej płyty i Nirvany ogólnie, znacznie wzrosła, zacząłem chyba rozumieć o co chodzi. Pomijając już fakt, że jest to krążek ponadczasowy, ma w sobie coś co powoduje, że niezależnie czego słuchasz na co dzień, po czasie doceniasz jego zawartość. Doceniasz jako symbol, pewien głos pokolenia, czy po prostu jakiś rodzaj buntu.
“Amatorszczyzna”, “przereklamowanie”, “znudzone amerykańskie dzieciaki”. Jeśli uważasz się za wielkiego recenzenta muzycznego, musisz napisać kilka krytycznych zdań o “Nevermind” i obalić wielki mit tej płyty. Okej, większość tych piosenek jest faktycznie prosta, oparta na 2-3 akordach. Można zarzucić chociażby “Come as You Are” mocne podobieństwo do jednego z kawałków Killing Joke, ale… ja dziś znowu odpaliłem ten krążek w wieży i po raz kolejny wysłuchałem z taką przyjemnością jak zazwyczaj. W tym momencie ktoś może mi zarzucić brak obiektywizmu, a ja szybko odparłbym ten atak. Nie dorastałem w latach 90., a nieco później. Grunge nie rozgrywał się na moich oczach, więc nie jest to hymn mojego pokolenia. Nie uważam też, że uległem przereklamowaniu tej płyty. Myślę, że nasłuchałem się już trochę muzyki i potrafię sobie wyrobić własne zdanie. Więc jak dla mnie jest to najzwyczajniej prosty, ale dobry materiał.
Wielu dzieli “Nevermind” na przebojową część i tą drugą – zapomnianą. Ja mam taki problem, że nie zauważam kiedy ta pierwsza połowa się kończy, a ta druga zaczyna. Całość brzmi dla mnie tak samo dobrze. I niech to będzie puenta tej trochę innej niż zawsze recenzji.
© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone