Artykuł napisany gościnnie na potrzeby bloga prowadzonego przez stronę klubstarejplyty.pl.

Nieukrywaną słabość posiadam do dobrych wydawnictw koncertowych. Połączenie rozentuzjazmowanego tłumu fanów, ulubionego zespołu i atmosfery występu na żywo buduje fantastyczny klimat i daje ogromną radość z odsłuchiwanej muzyki. Miło oczywiście jeśli zespół podczas danego występu jest odpowiednio dysponowany, a nad całością realizacji czuwa właściwy sztab ludzi. Szczególnie irytujące bywa dla mnie wyciszanie dźwięków publiczności i tworzenie sztucznych „cichych” przerw pomiędzy wykonywanymi utworami. Zdarza się tak nie raz, nawet w przypadku omawianego dziś „Exit… Stage Left”, ale w tym przypadku całość rekompensuje na szczęście znakomita warstwa muzyczna.

Kto zajrzy na mojego instagrama szybko zdąży się zorientować, że zespół który darze największą miłością to pochodzące z Toronto trio o nazwie Rush. Muzyka kanadyjczyków (szczególnie z pierwszego okresu twórczości) ocieka tym co lubię najbardziej – progresywnością. No i właśnie ten okres podsumowany został na wydanym w 1981 roku „Exit… Stage Left”. Do pewnego momentu albumy koncertowe odgrywały szczególną rolę w dyskografii Rush. Zawsze zamykały ważny etap w twórczości zespołu. Tak było w przypadku „All The World’s A Stage”, tak było w przypadku „A Show Of Hands” i tak jest w również w tym przypadku.

Repertuar zaprezentowany na „Exit… Stage Left” obejmuje przede wszystkim utwory z płyt od „Farewell To Kings” do najsłynniejszego krążka „Moving Pictures”. Kanadyjczycy wykonują największe hity, ale sięgają też po smaczki, które gościły na koncertach sporadycznie. Zdecydowaną perełką jest zachwycający zmianą tempa oraz rytmu „Jacob’s Ladder”. Rush zagrało go następnym razem dopiero w 2015 roku podczas trasy z okazji 40-lecia istnienia grupy. Fantastycznie odwzorowany na koncercie daje odpowiedź na pytanie „czemu tak lubisz ich muzykę? Od razu spieszę z odpowiedzią: „przesłuchajcie „Jacob’s Ladder”.

Bezsprzecznie należy też zwrócić uwagę na moment kiedy Alex Lifeson sięga po gitarę akustyczną. Instrumentalne „Broon’s Bane” to jedynie wstęp do znakomicie zagranego „The Trees”. Kolejny z mniej ogranych utworów oczarowuje podczas odsłuchu. Kunszt muzyczny kanadyjczyjków plus świetny, metaforyczny tekst Neila Pearta. Klasa. Ale „Drzewa” to jedynie początek. Panowie sięgają po dwugryfowe gitary i rozpoczyna się „Xanadu”. Klasyczne, progresywne Rush. Rozbudowane formy i niesamowite umiejętności techniczne… to już ten moment kiedy się rozpływam. Dość. Następnie dwa wielkie hity – „Freewill” oraz „Tom Sawyer”, a na sam koniec „La Villa Strangiato”. Utwór technicznie tak zaawansowany, że sam zespół z trudem odgrywał go później na koncertach.

„Exit… Stage Left” to bezapelacyjnie Rush dla początkujących. Jeśli chcesz poznać trochę bliżej kanadyjczyków zacznij od tego wydawnictwa. To kwintesencja. Kwintesencja tego co najlepsze w Rush.

Okej, ale nie poprzestajemy na tym i dorzucamy jeszcze jeden album. Na podium zespołów ukochanych jest miejsce także dla brytyjskiego agronoma. Jednak jeśli koncerty Jethro Tull to obowiązkowo z wersją wideo. Ian Anderson – wokalista i lider, to showman przez duże S. Oprócz tego że jest po prostu dowcipny i zabawny to show, które daje na scenie, razem ze swoim fletem, jest niewiarygodne. Po prostu trzeba to zobaczyć… no i wysłuchać bo zdecydowanie jest czego.

Jethro Tull jak na panujące wówczas standardy dorobił się swojej koncertówki nad wyraz późno. Wydane w 1978 roku Bursting Out było podsumowaniem już ponad dziesięciu lat kariery oraz aż jedynastu albumów studyjnych. Zespół stanął więc przed trudnym zadaniem syntezy najważniejszych utworów z najlepszego okresu grupy i bez wątpienia temu zadaniu sprostał. Z resztą to się musiało po prostu udać. Muzycy byli wtedy na fali – wydali właśnie być może dwa najlepsze krążki w historii zespołu („Songs From The Wood”, „Heavy Horses”), a co najważniejsze występowali w znakomitym składzie. Fantastyczny perkusista Barriemore Barlow, wspierany przez Johna Glascocka na basie i nieocenionego gitarzystę Martina Barre. Przepis na sukces, istna bestia koncertowa. Niestety Glascock zmarł niedługo później, a Barlow nie mogący pogodzić się z jego śmiercią zdecydował się odejść z zespołu. Dlatego ośmielę się napisać, że już nigdy w tak dobrym składzie Jethro Tull żadnego koncertu nie zagrało. Więc tym bardziej po „Bursting Out” warto sięgnąć.

To okres kiedy zespół był nabuzowany energią. Słychać to. Już na samym początku dostajemy rockowe „No Lullaby”, a w kolejnym „Sweet Dream” Anderson i spółka zdecydowanie nie zwalniają tempa. Chwilę wytchnienia możemy złapać podczas „Skating Away… „ i promujących „Heavy Horses” dwóch osadzonych w folku kompozycjach – „Jack In The Green” oraz „One Brown Mouse”. Czemu Ian nie zmieścił na setliście tytułowego utworu z tego krążka? Nie wie nikt, można tylko żałować. Na osłodę w kolejnym „A New Yesterday” prezentuje za to taką solówkę na swoim koronnym instrumencie że zdecydowanie można mu to wybaczyć. Koniec pierwszego dysku to natomiast ponad 12-minutowe wykonanie „Thick As A Brick”. Anderson na potrzeby tego utworu wymyślił fikcyjną postać – Geralda Bostocka. Wielu uwierzyło nawet w jego istnienie, do tego stopnia że na wikipedii figuruje/figurował jako współautor wykonania tejże suity.

Drugi dysk to znowu dawka wspaniałego folk-rocka i znowu przeboje. Jest „Cross Eyed Mary”, „Aqualung” czy „Locomotive Breath”. Tak myślę, że w sumie nieco wolę drugi krążek od pierwszego, ale to tak naprawdę minimalnie bo cały koncert jest zacny i godny uwagi. Naprawdę warto, warto sięgnąć i wysłuchać.

Świetnie dobrany repertuar, zespół będący w znakomitej w formie i zestaw wyśmienitych muzyków. Całość tworząca znakomite podsumowanie i kwintesencję tego co najlepsze. To można powiedzieć o „Bursting Out”, to można powiedzieć też o „Exit… Stage Left”. Nic, tylko słuchać. Enjoy!

© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone