Jazda, jazda, jazda. Mocne tempo, ostre gitarowe riffy w wysokim stężeniu i brak chwili wytchnienia, doprawiony szczyptą monotonii i niepotrzebnego przeciągania. Zapomnijmy o balladach czy jakichkolwiek innych spowalniaczach. Właśnie tak w mocnym skrócie prezentuje się najnowszy produkt Metalliki. Dlaczego produkt? Bo to już bardziej wielka marketingowa maszyna niż zespół muzyczny. Metallica to marka, to uznany brand i nikt nie wykorzystuje tego lepiej niż właśnie oni. Premiera nowej płyty to ogólnoświatowe wydarzenie o którym piszą wszyscy i jest tu wszystko. Od kinowej premiery po różne ekskluzywne materiały. Jednak ile w tym wszystkim jest muzycznej zawartości?
Sięgałem po „72 Seasons“ nie pozbawiony obaw. W końcu single wywołały u mnie ambiwalentny stosunek. Z jednej strony za długi utwór tytułowy, z drugiej fantastyczny koncertowy killer, czyli “If Darkness Had a Son”. Uczucia miałem mieszane, ale w tym przypadku przeważała ciekawość. Bo jakaś wewnętrzna intuicja sprawiała, że czułem nosem – ten krążek nie będzie najgorszy.
Mankamenty? Są. Nie udawajmy, że nie. Część z utworów jest po prostu niepotrzebnie przeciągnięta. Kilka razy miałem poczucie: „to jest właśnie ten moment, teraz powinieneś się skończyć i byłoby idealnie”, a utwór trwał jeszcze minutę i półtorej. Szkoda, bo niektóre motywy mocno traciły na tym na wartości. Tak jest chociażby w „You Musi Burn!”, „Shadows Follow” czy „Sleepwalk My Life Away””. Rozciągnięty do granic możliwości jest też ostatni, 12-minutowy „Inamorata”. Słabe zakończenie i jednocześnie chyba najsłabszy utwór na krążku. Nie ma nic z epickości, którą powinien posiadać.
Zalety? Też są. Bo to ogólnie lepszy i ciekawszy krążek niż chociażby „Hardwired…To Self-Destruct”. Mimo rozciągnięcia jest tu dużo dobrych pomysłów i całkiem sporo ciekawych motywów. Uwielbiam „Too Far Gone” czy „Room of Mirrors”. Tam naprawdę słychać inspiracje Thin Lizzy i choć te gitarowe fragmenty na pewno nie przypadną do gustu miłośnikom thrashu, ale są świetnym „game changerem” i nadają tym utworom przyjemnie odmienny klimat. Jest „Chasing Light”, który ma w sobie fantastyczną ilość metalowego mięsa. Tak mógłby brzmieć każdy kawałek Metalliki. Uzasadnione 7 minut. Wyróżniam jeszcze skompresowany „Lux Æterna” czy niezwykle mocny „You Must Burn!”. Ciut za długi, ale wciąż bardzo dobry.
To nie jest album marzeń. To nie jest krążek wszechczasów. To dowód solidności. Metallica się nie skończyła. W tym przypadku rozwija sprawdzone patenty, ale w żadnym wypadku się nie cofa, a ta płyta jest po prostu niezła.
© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone