Richey Edwards. Zniknął 1 lutego 1995 r. Jednak od tamtego czasu widziany był podobno w Wielkiej Brytanii, Indiach i na Wyspach Kanaryjskich. Jego zaginięcie opisane zostało w niezliczonej ilości artykułów oraz książek. Między innymi w świetnej i pasjonującej „Withdrawn Traces: Searching for the Truth about Richey Manic”. Oficjalnie uznany za zmarłego, jednak według wielu po prostu dopracował do perfekcji swoją ucieczkę i żyje obecnie gdzieś w Izraelu. Czy faktycznie tak jest? Pewnie już się nigdy nie dowiemy. Gitarzystą był co prawda mocno średnim, ale pisał świetne teksty. Pozostawił po sobie też trzy bardzo dobre, nagrane wraz z Manic Street Preachers krążki. Dziś o jednym z nich… aczkolwiek chyba najsłabszym z całego tego grona.

Zespół zadebiutował w 1992 roku wraz z wydaniem płyty „Generation Terrorists”. To był ambitny początek, szczególnie pod względem przekazu. Album inspirowany trochę Guns N’ Roses, trochę The Clash, zawierał kilka naprawdę udanych kompozycji. Nie sprzedał się jednak najlepiej i dość szybko postawił muzyków w sytuacji, w której musieli rewidować swoje plany… plany będące równie ambitnymi jak zawartość debiutu. Grupa miała sprzedać szesnaście milionów egzemplarzy krążka, a następnie rozpaść się w glorii i chwale. Ostatecznie rozeszło się jednak zaledwie około sto tysięcy kopii, a Manic Street Preachers zmuszeni byli przystąpić do nagrywania kolejnej płyty. 

„Gold Against the Soul”, bo właśnie tak brzmi tytuł dzisiejszego obiektu zainteresowań, to album niejednoznaczny. Na pewno zupełnie inny niż poprzednik. Będąc w rozkroku, grupa skierowała się ku bardziej komercyjnym brzmieniom, mocno inspirując się grungem. Jednak znów obyło się bez sukcesu. Może to już nie był czas na grunge, a może po prostu byli skazani na przeciętność? Jeżeli tak, to trochę niesłusznie. Jest tu kilka momentów naprawdę godnych uwagi. Świetny otwieracz „Sleepflower” wita nas ostrym gitarowym riffem, „Yourself” podtrzymuje rockowe tempo, a „Life Becoming a Landslide” przyswaja się bardzo dobrze, mimo tego, że mocno kłania się ku komercyjnym akcentom. Jest jeszcze „Symphony of Tourette”, które traktuje jako przedsionek to „The Holy Bible”. Po prostu świetny.

Całość to po prostu radiowo-komercyjno-rockowa mieszanka wymieszana we wspólnym, całkiem zjadliwym sosie. To nie jest świetne „The Holy Bible”, ale płyta wciąż co najmniej przyzwoita.

© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone