Zacznę nietypowo. Nadal zmyśla Pan historie w wywiadach?
To już nieaktualne. Miałem taki etap, że faktycznie pytania mnie już nużyły i bawiłem się odpowiedziami, żeby urozmaicić sobie samemu te wywiady. Wymyślałem więc za każdym razem inną wersję odpowiedzi na to samo pytanie. Dzisiaj trzymam się zasady, że każde zapytanie jest przydatne, żeby powiedzieć coś, na czym mi zależy. Zawsze są jakieś bieżące sprawy, o których można w wywiadzie powiedzieć. Ciekawe, co dzisiaj nam podejdzie.
Kiedy przeczytałem w Pana książce, że dziennikarze nie mają z Panem łatwo nabrałem obaw… ale myślę, że jest Pan człowiekiem, który mimo wszystko ma wiele ciekawych rzeczy do powiedzenia. Chociażby miejsce, w którym się aktualnie znajdujemy. To dawny dom Pana ciotki, Krystyny Sienkiewicz?
Tak, znajdujemy się w domu po Krystynie Sienkiewicz, która zmarła w 2017 roku. Tutaj, gdzie akurat siedzimy, mieściła się restauracja „Pod podłogą z jadłem”. Kiedy dwa lata temu zmarł kierownik tej restauracji, zorganizowałem tu salę prób „Amusja” oraz czytelnię „Czaruś” – na cześć najstarszego i nadal żyjącego psa, który mi po Krystynie pozostał. Mam więcej zwierząt: cztery koty i dwa psy. Jednym z nich jest właśnie Czaruś. Po Krystynie Sienkiewicz została cała gromadka. Kiedy trafiła do szpitala, w ostatnim tygodniu swojego życia, bardzo się niepokoiła co będzie z jej zwierzętami. Moja dziewczyna i ja obiecaliśmy jej, kiedy jeszcze była świadoma, że się nimi zajmiemy. Do dziś dwoje z tych zwierzaków żyje – żywe skamieliny <śmiech>
Biorąc pod uwagę, że podkreśla Pan swoje przywiązanie do miejsca i krajobrazu, domyślam się, że to dla Pana takie własne miejsce na ziemi? Ogólnie dzielnica Bielany jest Panu niezwykle bliska?
Na Bielany sprowadziłem się w roku 1975. Na początku było to mieszkanie na Słodowcu, przy ulicy Gąbińskiej, niedaleko Parku Olszyna. Przeprowadziłem się akurat w roku, w którym zaczęła się budowa Trasy Toruńskiej. Ta budowa trwała 40 lat, zakończyła się w 2015 roku. Zatem spory fragment mojego życia upłynął w cieniu budowy Trasy Toruńskiej. Ona jakby wyznaczała cała epokę dla mnie. <śmiech> Chociaż potem ze Słodowca przenosiłem się na Gwiaździstą, miałem też etap ursynowski i kilkanaście lat mieszkania w Piasecznie. Teraz jestem z powrotem na Bielanach.
Są jeszcze takie miejsca, może gdzieś w Stolicy, gdzie czuję się Pan równie dobrze?
Bardzo lubię Stary Mokotów. Ostatnio odkryłem ciekawe miejsce – Nowy Teatr przy ulicy Madalińskiego. Można tam zjeść późne śniadanie połączone z obiadem. W dodatku jest to kuchnia wegańska, a ja akurat jestem już od kilku lat na diecie roślinnej. Więc bardzo mi pasuje, żeby od czasu do czasu się tam stołować. Miła, przyjazna przestrzeń. Parę razy już tam byłem i chętnie będę tam wracał. Lubię też czasami znaleźć się na plaży nad Wisłą, niezależnie czy płonie tam ognisko, czy nie. Były takie lata, jeszcze kiedy pracowałem w Szpitalu Bródnowskim, że po pracy jechałem na plażę niedaleko ZOO i kąpałem się w Wiśle. Nawet zwróciła na mnie uwagę policja wodna, przywołując mnie do porządku przy pomocy megafonu. <śmiech>
Postaram się też jak ognia unikać pytań o łączenie zawodu lekarza z zawodem artysty. To pytanie, które podejrzewam, pojawia się w większości z Pana wywiadów. Domyślam się też, że nie robi to już na Panu większego wrażenia. W końcu nieczęsto zdarza się okazja porozmawiać z praktykującym lekarzem i jednocześnie praktykującym artystą…
Ja też do tego pytania z biegiem czasu inaczej podchodzę i w miarę jak lepiej samego siebie rozumiem, to potrafię chyba lepiej na nie odpowiedzieć. Ostatnio jestem na takim etapie, że uważam siebie za nieuleczalnego dwuzawodowca. Próbowałem zrezygnować zarówno z jednego, jak i drugiego – nie udawało się. Ostatecznie ukształtowało się to na takim poziomie, żeby dało się to, z jakością nadającą do zaakceptowania, łączyć. Wiadomo, że generalnie nie jest dobrze się rozdwajać ani roztrajać, bo nic nie wychodzi dobrze. Ponieważ jednak swoją praktykę lekarską bardzo lubię, ograniczyłem ją jedynie do praktyki ambulatoryjnej. Tu prawdopodobnie zadziałał silny przykład mamy, która była znakomitym psychiatrą. Pracowała w Tworkach. Miałem okazję obserwować ją w pracy nie tylko na dyżurach, ale również i w ambulatorium. To chyba potem odezwało się przy wyborze studiów, a teraz zostałem przy praktyce ambulatoryjnej, jak mama w ostatnim okresie życia. Obecnie pracuję w sumie w czterech gabinetach. W tygodniu mam co robić.
Z piosenek pewnie też ciężko zrezygnować…
Zdecydowanie. Ja lubię pisać piosenki, a skoro już piszę, to lubię się nimi dzielić. Wcześniej estrada była oparta, w moim przypadku, na kompleksie narcyza. Lubiłem być podziwiany. W tej chwili podziwiać już nie ma czego, ale dzielić się twórczością nadal lubię, tak jak lubiłem to robić jeszcze w liceum. Wtedy zaczynałem pisać piosenki i ludzie prosili mnie o to, aby śpiewać swoje bądź czyjeś utwory. Teraz to wróciło na podobną niszę, jak wtedy. Gram głównie na małych scenach – w domach kultury, w teatrach czy klubach. Zazwyczaj też w małych składach. Elektryczne Gitary mają coraz mniej koncertów, ale ciągle jest zapotrzebowanie. Żeby jakoś psychicznie wytrzymać wykonywanie dość podobnego repertuaru, to założyłem salę prób. Przychodzimy tutaj, opracowujemy nowe wersje piosenek, sięgamy do tych piosenek mniej granych. Trochę przemycamy nowych, też dla naszego komfortu. Żeby i publiczność była zadowolona i wykonawca się nie męczył.
Choć, jak wspominał Pan w swojej autobiografii, ta dwuzawodowość łączyła się. Zdarzało się, że był Pan wzywany na oddział pod hasłem „pacjent w śpiączce”, a chwilę później ten właśnie pacjent rzucał do Pana „O, to Kuba Sienkiewicz”…
Tak, i to nie jest zmyślona historia. Pacjent był w zupełnie dobrej formie, rozpoznał mnie. Nie musiałem już żadnych testów przeprowadzać, a na pewno nie był w śpiączce. <śmiech>
Było więcej takich zabawnych historii? Zawód artysty pomagał w pracy lekarza?
Tak, oczywiście. Będąc znanym z estrady mogłem na przykład łatwiej załatwić dofinansowanie jakiegoś projektu badawczego czy wyjazd na sympozjum albo konferencję. To mi pomagało, bo jednak sponsorowanie lekarzy polega też na tym, że firma farmaceutyczna inwestuje swój sponsoring w kogoś rozpoznawalnego. Różne obserwacje z praktyki lekarskiej stanowiły po jakimś czasie materiał do piosenek. Oczywiście w sposób przetworzony, ale to seryjne doświadczenie z ludźmi przekładało się na różne pomysły.
Przejdźmy jednak do najnowszego albumu w Pana kolekcji… a właściwie powinienem powiedzieć „solowego programu”, bo widziałem, że lubi Pan takiego określenia używać.
Obecnie najpopularniejszy sposób słuchania muzyki polega na korzystaniu ze streamingu. Więc określenie program bardziej pasuje. Wiemy też dobrze, że wykonawcy lubią teraz swoje nowe utwory dawkować pojedynczo, w postaci singli, lub co najwyżej EP-ki. Ja jeszcze jestem przyzwyczajony do formy pełnego albumu. Choć z kolegami z Elektrycznych Gitar odeszliśmy ostatnio od tego i wydaliśmy singiel z piosenką „Ziemia”. Jest on zapowiedzią kolejnych nowości. Z tym się jednak nie spieszymy. Jesteśmy już w takim wieku, że nie warto.
Właściwie jaką płytą jest „Moja Bańka”?
„Moja Bańka” jest pełnym, 40-minutowym programem. To album koncepcyjny, opiera się na mojej osobistej polemice z narodową konserwą. Zawiera wątki polityczne, światopoglądowe i obyczajowe. To trudna płyta, niektórzy odbierają ją nawet jaką depresyjną. Ona jest o Polsce, o świecie i o mnie. Więc musi być depresyjna <śmiech>
Zaprasza Pan tam słuchaczy do swojej (jak sam tytuł wskazuje) bańki. Ale właśnie… bańki informacyjnej?
Dokładnie, chodzi o bańkę informacyjną. Na okładce płyty jest moje zdjęcie, kiedy jestem zasłuchany w radyjko Szarotka. Okładka oddaje fakt, że śpiewam również o sobie. Sam też selekcjonuję informacje dopływające ze świata i jakąś bańką się otaczam. Ten podział na bańki jest zauważalny nie tylko w Polsce, ale też na całym świecie. Temat jest uniwersalny.
Sam album, mam wrażenie, ma nastrój trochę takiego domowego muzykowania. W warstwie muzycznej jest dość spokojnie, minimalistycznie, domowo. Tekstowo, tak jak Pan wspominał, to polemika z narodowym nacjonalizmem i konserwatyzmem. To też sporo szyderstwa, nie stroni Pan od ironii…
Gorycz, ironia i szyderstwo – to moje główne środki wyrazu. Już zaczynając od pierwszej piosenki „Rachuciachu”, gdzie podmiotem lirycznym jest dziecko, które obserwuje świat. Ono stanie się w przyszłości takie samo, jak ten świat, którym przesiąka i który obserwuje w dzieciństwie. Okropny świat, który powiela te same klęski i upadki w kolejnych pokoleniach. Na zachętę jednak powiem, że wszystko jest podane lekko, bez męki.
Uderza Pan też w wartości. Pełna swoboda przy tworzeniu tej płyty przekształciła się płytę dojrzałą, ale też w artystyczną prowokację. Włożył pan kij w mrowisko.
Mamy tu tęczową Maryjkę, ludobójstwo z bogiem na sztandarach, antykomunistów urodzonych 40 lat za późno, pochwałę polskiego szmalcownictwa i kolaboracji, pomnikozę, narodowców błądzących na manowcach, czyli aktualny krajobraz Polski. O dziwo piosenki są dobrze przyjmowane nawet na terenach opanowanych przez wyborców prawicy.
Jest Pan jednym z przedstawicieli estrady o określonych wyraźnie poglądach. Pana słuchacze na pewno mogli się spodziewać, w jaki sposób będą ukierunkowanie Pana nowe utwory…
Miałem wątpliwości, bo wydawałem album w grudniu zeszłego roku i wtedy było dość entuzjastyczne nastawienie do przyszłości, że jednak rządy się w Polsce zmienią. Wątpliwości moje polegały na tym, czy wydając taką płytę powoli nie zbliżam się do kopania leżącego. Jednak jak pokazały kolejne miesiące, sytuacja nie jest taka oczywista. <śmiech> Wiadomo, że dla piosenkarza zaangażowanego lepiej jak jest źle, bo wtedy jest powód do kontestacji. Jednak zapewniam, że bardziej w normalnych czasach też znajduję tematy do śpiewania.
Kiedy pojawia się temat Pana dzieci, siłą rzeczy mówi się najwięcej o Kasi i Jacku. Tutaj zaśpiewała z Panem najmłodsza córka – Zosia. Myśli Pan, że pójdzie w ich ślady?
Najmłodsza córka, lat wówczas 12. Bardzo jestem zadowolony, uważam jej głos za istotną ozdobę tej płyty. Obecnie skończyła już pierwszy stopień, zdecydowała się iść do szkoły muzycznej drugiego stopnia. Wygląda na to, że muzyka będzie w jej życiu ważna. Co prawda u małego dziecka trudno jeszcze powiedzieć co się wyklaruje. Teraz dzieci są zmuszane do podejmowania dosyć wcześnie pewnych, trudnych decyzji poprzez profilowanie szkoły. Muszą nawet określić priorytety co do profilu klasy. Oczywiście to można odkręcić. Jednak dziecko jest już w pewnym sensie skrępowane. To są rzeczy, o których trzeba już myśleć i rzeczy, o których ja w tym wieku jeszcze nie myślałem.
Rodzina Sienkiewiczów, w tym sensie artystycznym, cały czas jest gdzieś obecna. Pana Ciotka – Krystyna Sienkiewicz, Pan i teraz Pana dzieci…
Tak, jeszcze pomiędzy Kasią, Jackiem i Zosią jest Julia Sienkiewicz, która jest już dorosła, ale nadal uczy się muzyki. Szkoli się w pianinie jazzowym i wokalistyce, więc pewnie też zechce z tym kiedyś wyjść do ludzi. Zobaczymy, bardzo chciałbym, aby tak było.
Skoro otworzyliśmy już ten temat potomstwa… obecna popularność Kwiatu Jabłoni, osiągnęła wielkość na miarę co najmniej tej, którą osiągnęły Elektryczne Gitary w latach 90.
Większą, zdecydowanie większą. Oni są już innym pokoleniem. Są perfekcyjni, tam nie ma żadnej niedoróbki, wszystko jest dopracowane i dopięte na ostatni guzik. Bilety na koncerty sprzedają się w kilka minut. To jest dla mnie w ogóle nie do pomyślenia.
Wydaje mi się jednak, że ta obecna konwencja kameralnego bardzo teraz Panu odpowiada…
Tak, zdecydowanie tak. To jest mój żywioł. Tam gdzie widownia jest blisko, gdzie mogę nawiązać z nią kontakt, skomentować coś, znaleźć bieżący kontekst. To jest mi bliższe. Kiedy grałem na koncercie „Przystanek Woodstock”, a przed nami było ok. 500 000 ludzi, miałem wrażenie, że obserwuję jakiś krajobraz. Że to jest po prostu pejzaż. <śmiech>
Teksty na „Mojej Bańce” są, tak jak wspominaliśmy, dość wyraźnie ukierunkowane. Przeglądałem sporo ostatnich Pana wywiadów. Jest dużo o muzyce, zawodzie lekarza. Ale wiele z nich to po prostu rozmowy światopoglądowo-polityczne, więc zahaczę o ten wątek. Mamy ponure pod tym względem czasy? Rzeczy dziejące się obecnie w polskiej polityce nie nastrajają optymistycznie?
To, co bym najbardziej podkreślał, to fakt dewastacji pozycji Polski w polityce międzynarodowej, szczególnie w kontekście naszego bezpieczeństwa. O sprawach gospodarczych można dyskutować. Nawet sam Donald Tusk chwali zarówno przekop Mierzei Wiślanej, jak i Centralny Port Komunikacyjny. Ja się nabijam z tego podczas koncertów, z tych flagowych inwestycji. Jednak nie to jest najważniejsze. Najgorsze jest dewastowanie naszego bezpieczeństwa, skłócanie nas z sojusznikami, niszczenie służb wojskowych, kontraktów militarnych. To są rzeczy, z którymi nie można igrać. W ten sposób znajdziemy się sami, w strefie niczyjej i polegniemy. To są działania robione tylko po to, aby utrzymać władzę. Nie zwraca się uwagi na to, co będzie później. Może być taka sytuacja, że będziemy potrzebowali tej pomocy, a sojusznicy się na nas wypną…
Pan walczy z tym trochę na swój sposób – sposób bardzo charakterystyczny, poprzez ironię. Pamiętam występ w Opolu w 2016 roku. Zrobił na mnie wrażenie, zawsze tak sobie wyobrażałem artystę zbuntowanego. Wychodzi na scenę, wszystko wydaje się normalne… aż tu nagle pojawia się niespodziewana zwrotka. Ironiczne, ale organizatorzy nie kryli pewnie niemiłego dla siebie zaskoczenia.
Na próbie faktycznie jej nie zaśpiewałem, dopiero na wizji <śmiech>. Ja jeszcze pod koniec 2015 roku uważałem, że środowisko artystyczne nie powinno się dzielić i skłócać politycznie… że powinniśmy być ponad to. Okazało się jednak, że dawno jest po wszystkim. Już wtedy funkcjonowali twórcy zdecydowanie opowiedzeni po stronie prawicowego, konserwatywnego populizmu. Akurat piosenka „Kiler” idealnie nadawała się do tej formy protestu, ponieważ był to dzień festiwalu opolskiego, gdzie były wykonywane utwory związane z filmami. Skoro „Kiler”, to pomyślałem, że piosenka ma taką otwartą formę w końcowej części, że mogę tam podmienić tekst. I po prostu to zrobiłem.
Zapewne od tego czasu telefon z Woronicza już się nie pojawił?
Nie… aczkolwiek nie w stu procentach. Na przykład regionalna telewizja publiczna jeszcze przez kilka lat puszczała moje piosenki historyczne z programów o tej tematyce, czyli „Historia” oraz „Czasowniki”. W roku 2016 byłem natomiast u Ryszarda Makowskiego w audycji „Cafe Piosenka”, także w telewizji regionalnej. To chyba jednak były moje ostatnie podrygi, bo później TVP zrobiła się już tak nachalnie partyjna, że już mnie nie zapraszano.
Z Elektrycznymi Gitarami gracie wciąż, choć tak jak Pan wspominał gracie mniej. Leży tutaj przy mnie Wasz ostatni krążek – „2020”, niedawno wrzuciliście do sieci utwór „Ziemia”. To zapowiedź nadchodzącej płyty czy po prostu należy to traktować jako pojedynczą publikację?
Poszliśmy za ciosem i przygotowaliśmy oraz przećwiczyliśmy w sumie 4-5 piosenek tak, aby powiesić je w odstępach co parę miesięcy. Na pewno powstanie z tego EP-ka, a potem zobaczymy… Nikt nie oczekuje od Elektrycznych Gitar całej płyty, więc myślę, że będziemy raczej dozować.
Zespół Elektryczne Gitary mógł przecież nie powstać. Początkowo nie był Pan przekonany do nowego brzmienia swoich utworów, powstałych w latach 80. Jak sam Pan wspomina, Piotr Łojek, który namawiał do założenia grupy – bardzo Pana denerwował. Mimo tego, koniec końców dopiął swego, a zespół zaczął grać.
Namawiał Piotr Łojek, ale też Rafał Kwaśniewski, którzy wykonali bardzo znaczącą pracę promocyjną. Nasze demówki roznosili do rozgłośni, a tych powstawała wtedy cała masa, bo to był rok 89’ i początek lat 90. Oni chodzili po tych rozgłośniach i kopiowali te piosenki na taśmy szpulowe. Wtedy krótka taśma szpulowa, czyli radiówka, służyła jako singiel do emisji radiowej. Redaktorzy radiowi bardzo nasze kawałki polubili i puszczali je w naprawdę dużych ilościach. Nie w ten sposób, że promowali jeden czy dwa utwory w formie powersingli, tylko puścili wszystko co tam przynieśliśmy, a nagraliśmy takie demo złożone chyba z 12 utworów. Stworzyło to atmosferę oczekiwania na płytę. Już mieliśmy dużo emisji, a taka normalna płyta kompaktowa ukazała się dopiero w 1992 roku, kaseta rok wcześniej. Wyraźny skok popularności zauważyliśmy, gdy weszła do sprzedaży płyta kompaktowa, która bardzo ułatwiła emisję piosenek.
Te pierwsze albumy Elektrycznych Gitar są obecnie właściwie niedostępne. Nie było chyba żadnych wznowień…
Nie było wznowień tych dwóch pierwszych płyt, czyli „Wielkiej radości” i „A ty co”. Jest jednak w tym temacie dobra wiadomość. Na święta oba te albumy pojawią się w wersji winylowej.
Nazwę wybraliście dość prostą – Elektryczne Gitary. Do głowy przychodzą od razu… Czerwone Gitary. Widziałem tegoroczny wywiad w TVN, gdzie Andrzej Sołtysik był bliski, żeby dokonać tej klasycznej pomyłki.
Nie jest to na szczęście bolesna pomyłka. Trochę stylistyki Czerwonych Gitar przeniknęło do naszych pierwszych utworów, szczególnie tych wydanych na płycie „Wielka Radość”. To jednak bardzo szlachetny pop, więc nie zżymam się na to absolutnie.
Ja mam swoje, dwa główne przemyślenia na temat Pana zespołu. Po pierwsze uważam, że jesteście przykładem jednej z nielicznych grup w Polsce, którą znają wszyscy, niezależnie od pokolenia. Od najmłodszych do najstarszych i nawet jeśli myślą, że nie znają, to na pewno nie raz nucili którąś z Waszych piosenek. Chociażby „To już jest koniec”, „Co ty tutaj robisz”, „Nie pij Piotrek”, czy „Włosy”. Żartobliwie pomyślałem, że to utwory, które pasują na wszelkie wydarzenia. Od apeli szkolnych po pogrzeby. <śmiech> Ma Pan wrażenie powszechności i uniwersalności swoich piosenek?
Sam nawet wykonywałem na akademiach szkolnych piosenkę „To już jest koniec” u swoich dzieci. Te utwory były pisane tak, żeby w tekście, a nawet często w refrenie znajdowało się odniesienie do powszechnego ludzkiego doświadczenia, albo przynajmniej jakiś zwrot z mowy potocznej, który sprawiał, że piosenka łatwiej wpadała w ucho. Potem odwrotnie, te potoczne frazy wracały do języka zdekonstruowane przez piosenki. Tak się to nakręcało. Na tej zasadzie działały między innymi: „przewróciło się, niech leży”, „jestem z miasta”, „widać, słychać i czuć”.
Drugie przemyślenie, wiele z tych tekstów dojrzewa z czasem. Ja nuciłem „Dzieci wybiegły” już w szkole, ale dopiero kiedy podrosłem zrozumiałem jego prawdziwy przekaz. I właściwie Pana największy przebój ma mocno nihilistyczny charakter. Przewrotna sprawa, prawda? Jak się pan z tym czuje?
Tak, „Dzieci wybiegły” można traktować jako największy przebój. Nawet teledysk powieszony w serwisie YouTube, gdzieś w 2014 roku, zebrał wiele milionów odsłon. To jest piosenka charakterystyczna dla całej mojej twórczości – nihilistyczna, gorzka, ale dająca radość słuchaczowi. Ja generalnie mam niskie zdanie o gatunku ludzkim i staram się to w utworach przekazywać.
Pozostając w temacie tekstów. Słowa do piosenki „Co ty tutaj robisz” powstały na oddziale szpitalnym…
Inspiracja była mocno osobista. Ten tekst to refleksja człowieka znajdującego się w sytuacji, którą sobie sam narzucił, ale nie do końca mu odpowiada. No i w tym momencie pada to pytanie… a ponieważ doświadczenie w tym zakresie jest powszechne, nie tylko w życiu osobistym, ale często w życiu zawodowym, to ten utwór był tak popularny.
A „To już jest koniec”? Odnosi się do jakieś konkretnej sytuacji?
Wydaje mi się, że to piosenka napisana w oparciu o „Lokomotywę” Tuwima, a między wierszami intuicyjnie przewidywała upadek PRL-u. Ona powstała chyba w 1987 roku, mniej więcej w tym samym czasie kiedy „Dzieci wybiegły”. To przeczucie tego końca epoki tam się przewija.
Ale oprócz popularnych i znanych do dziś płyt Elektrycznych Gitar, wydawał Pan również albumy solowe. Mam tu na myśli m.in. „Od morza do morza” oraz „Źródło”. Płyty, na których zawarte zostały m.in. piosenki Pana idoli – Jacka Kleyffa oraz Jana Kelusa. Przechodzę do tego wątku, bo po pierwsze to bardzo interesujący fragment Pana biografii, a po drugie okazało się, że moja ulubiona piosenka wcale nie pochodzi z repertuaru Elektrycznych Gitar, a właśnie z jednej z tych płyt. Utwór „Fiat 126p”. Świetny tekst o niezwykle prozaicznej rzeczy – dojeździe i powrocie z pracy…
„Fiat 126p” jest piosenką właśnie z płyty „Od morza do morza” i była to pierwsza moja solowa płyta, a autorem tego utworu jest Jan Krzysztof Kelus. Autor, który był jednym z niezależnych bardów lat 70., będący bardzo ważną postacią dla mnie. On też, poprzez samodzielne wydawanie własnych kaset, stworzył pewien model kultury niezależnej. Z resztą nie wydawał tylko swoich taśm, ale też innych autorów śpiewających. Proponował model rozliczenia, w którym osobie od której przegrywa się kasety, przekazywać tantiemy odwrotną drogą, tak aby trafiały one do autora. Ja się z tą koncepcją nie zgadzałem. Uważałem, że należy rozpowszechniać swoje utwory po to, aby się po prostu promować, a korzyści przyjdą w innym czasie.
Ale dlaczego to ważna postać? Po pierwsze ja utwory Kelusa śpiewałem, przy ogniskach, na prywatkach… a potem zobaczyłem go podczas recitalu na strajku okupacyjnym Akademii Medycznej w roku 1981. Co było dla mnie dodatkowo istotne okazało się, że Jan Kelus jest pracownikiem naszej Akademii, a konkretnie Zakładu Socjologii. Jednego dnia przybył do nas z fantastycznym wykładem na temat różnych technik psychosocjologicznych służących manipulowaniu społeczeństwem, a następnego wykonał recital autorski z utworów, które znałem, lubiłem i sam wykonywałem. Pomyślałem, że ja koniecznie też tak muszę i faktycznie tą drogą podążyłem.
Jacek Kleyff to z kolei autor tworzący w stylistyce folkowej, posługujący się bardzo żywą, nawet dramatyczną ekspresją. On był znany wtedy z Salonu Niezależnych, z formacji kabaretowo-artystycznej. Tam działali też Janusz Weiss i Michał Tarkowski. Potem w latach 80., Salon Niezależnych już nie występował. Mieli totalny zakaz urzędu kontroli czyli cenzury. Działali więc samodzielnie. Jacek Kleyff założył Orkiestrę Na Zdrowie i ja wtedy do niego dołączyłem jako gitarzysta solowy. Okazało się, że mieszkamy razem na Słodowcu i przez 2 lata u niego grałem. W tym czasie przyszedł mi do głowy pomysł, aby jego piosenki wydać. Ten pomysł zrealizowałem 10 lat później, w roku 1998 na płycie „Źródło”, która była w całości poświęcona jego repertuarowi.
Wspominaliśmy już o Kasi i Jacku. Kwiat Jabłoni, zespół Pana dzieci. Odnieśli wielki sukces, w tym momencie bilety na ich koncerty sprzedają się w moment, a płyty w ogromnych ilościach. Doradza im Pan? Dzwonią nadal z problemami?
Muszę powiedzieć, że w zeszłym tygodniu mieli awarię, nie dojechali na swoją audycję w radiu 357 – „Kwiatostan” i poprosili mnie o zastępstwo. Miałem na to 2 godziny. Zdążyłem, przygotowałem nagrania i poprowadziłem godzinną audycję. Wygląda na to, że jeszcze się przydaję <śmiech>.
Jedna rzeczy mnie nurtuje. Czy w końcu wystąpicie wspólnie?
Może w przyszłości tak. Do roku 2013 jeszcze występowaliśmy razem, oni mi akompaniowali na moich solowych koncertach. Natomiast wtedy rozpoczynała już działalność ich formacja Hollow Quartet. Uznaliśmy, że nie będziemy się afiszować z tymi rodzinnymi związkami i przestaliśmy zarówno występować razem, jak i wspominać o naszych rodzinnych związkach. Nie chcieliśmy sytuacji, gdzie pójdzie jakaś plotka, że oni uzyskali coś dzięki mnie. To się udało, bo dopiero jak już mieli ugruntowaną pozycję to wróciliśmy do tematu. Są jednak bardzo zajęci i mają bardzo dużo planów, które nie uwzględniają mnie. Niech sobie najpierw je zrealizują. <śmiech>
Kiedy umawialiśmy się na rozmowę, rzucił Pan żartobliwie, że poprosi o przypomnienie dzień wcześniej, w końcu pamięć już nie ta sama co w młodości. Myśli Pan powoli o emeryturze?
Pewne takie horyzonty już sobie porobiłem. Do czerwca przyszłego roku będę pracował w fundacji, gdzie zajmuje się osobami z chorobą Parkinsona i zakończę tym samym nasz, ponad 20-letni okres współpracy. W Szpitalu Bródnowskim zakończę pracę w listopadzie 2024 roku. Zostawię sobie jeszcze dwa gabinety, tu na Bielanach, ale nie będę już dużo pracował. Chciałbym po prostu mieć czas na domowe muzykowanie. Tak widzę na razie swoją częściową emeryturę. Chciałbym zrealizować jeszcze pewne pomysły twórcze. Jestem w trakcie nagrywania kolejnej płyty, która powinna się ukazać w analogicznym okresie, co „Moja Bańka”, czyli grudzień tego roku. A w szufladzie dojrzewają jeszcze kolejne programy. Jest co nagrywać.
Kariera artysty zdaje się jednak nie mieć aż takich ograniczeń. Wyobraża sobie Pan siebie za 10-15 lat na scenie, nawet w tej kameralnej formie? Jest dzisiaj wielu, którzy pokazują, że granice wieku właściwie nie istnieją.
To znaczy zależy jaki gatunek się uprawia. W przypadku piosenki autorskiej, którą gram na siedząco, nie udaje młodszego niż jestem, to spokojnie dam radę.
Aczkolwiek w przypadku muzyki rockowej ta granica też się mocno przesunęła… Istnieją szlachetne przykłady, takie jak chociażby Mick Jagger…
Ale Mick Jagger jest w lepszej kondycji fizycznej <śmiech>. Dbał o siebie, przynajmniej o swoją sprawność ruchową, dbał konsekwentnie i to procentuje mu teraz, na stare lata. Ja tak nie dbałem, więc muszę robić w nieco innym gatunku. <śmiech>
Wspomina Pan, że kolejna płyta jest już gotowa. Zdradzi Pan coś więcej na ten temat?
Rzeczywiście jeszcze o niej nie mówiłem. Roboczy tytuł „Pani Bóg” . Nagrywam ją z wybitnymi muzykami grającymi w stylu gypsy swing (Sebastian Ruciński, Tomasz Wójcik) ze Śląska. Współpracuję z nimi przy formacji, którą nazwaliśmy Kwartet Jurajski. Od kilku lat, jeśli jest jakaś dobra okazja, południe Polski obstawiamy właśnie Kwartetem Jurajskim. Wydaliśmy również płytę „Drugie dno”, która była mocno elektryczna. Bardziej elektryczna niż Elektryczne Gitary. Tym razem nagrywamy zupełnie akustyczne wersje piosenek, w stylu takiego jazzu gitarowego z kręgu Hot Club de France.
Tematycznie to będzie płyta odpowiadająca „Mojej Bańce”?
Niestety tak. <śmiech> Płyta będzie nadal zaangażowana.
I na koniec. W książce wspomina pan, że czas teraz na komponowanie muzyki do filmów katastroficznych. Niedługo później jest mowa o muzyce do toalet. Co teraz w takim razie?
Różne takie programy przychodzą mi do głowy. <śmiech> To był akurat żart, taki dość hermetyczny. Aluzja jest tutaj do Funduszu Popierania Twórczości Stowarzyszenia Autorów ZAIKS, gdzie można wymyślić projekt artystyczny i jak się to dobrze uzasadni, to uzyskać jakieś częściowe finansowanie. Pojawia się więc taki pomysł jak muzyka do toalet, muzyka na parking… Pytano mnie ostatnio czy zrobiłbym muzykę do kolejnej części „Kilera”. Oczywiście, zrobiłbym. Tylko to jest chyba na razie w sferze pomysłów i pobożnych życzeń. Może po prostu sam Cezary Pazura był entuzjastą tego pomysłu i zaraził innych taką wizją. Do tego potrzeba jednak całego sztabu ludzi. Na tym poziomie produkcji, jak kręcono poprzednie części, na pewno by to nie przeszło. Jeżeli się to wydarzy, to dobrze. Jeżeli się nie wydarzy, to drugie dobrze.
© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone