Odrodzenie. Tak, to najlepsze słowo jakim skomentowałbym ten album. Po średnio udanym i wymuszonym “Echoes, Silence, Patience&Grace” muzycy stwierdzili, że zrobią sobie dłuższy odpoczynek i kolejny krążek wydali dopiero po 4 latach. Z perspektywy czasu okazało się, że to bardzo dobry ruch. “Wasting Light” brzmi dzięki temu świeżo, kreatywnie i mocno. Po prostu kawał świetnej muzyki.

W przypadku krążków Foo Fighters zawsze można zauważyć pewną zależność. Wszystkie albumy są solidne, ale zawsze zapamiętywane poprzez dwa, może trzy przeboje. Myślisz o “The Colour and The Shape”? Kojarzy ci się “Monkey Wrench” albo “Everlong”. Wspomnisz o “There Is Nothing Left To Lose”? Pierwsze co myślisz to “Learn To Fly”… i tak dalej, i tak dalej. “Wasting Light” jest wyjątkiem. To płyta, którą zapamiętujesz przez całość znakomitego materiału, gdzie pojawiająsię wyróżniające się utwory, ale żaden nie przyćmiewa aż tak bardzo pozostałych.

Do tego aby odświeżyć swoje brzmienie Panowie z Foo Fighters posunęli się do ciekawego, ale w rezultacie bardzo udanego chwytu. Chcąc nadać surowości muzyce Dave Grohl zdecydował się zarejestrować cały materiał w przydomowym garażu. Ponadto do nagrań używano jedynie analogowego sprzętu. Butch Vig, producent płyty, na nowo musiał nauczyć się przestarzałych technik montażu, a poprawienie wszystkich błędów w postprodukcji zajęło 3 tygodnie.

W każdym razie wszystko się powiodło i szczerze? Zamierzony cel został zrealizowany. Jest na tej płycie bardzo surowo, jest też bardzo zadziornie. Uwielbiam “The Colour And The Shape”, ale to ten krążek jest moim fightersowym numerem jeden. Jeśli nie macie ochoy na cały materiał, przesłuchajcie chociaż “Dear Rosemary” i “I Should Have Known”. Perełki.

© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone