Jakiś czas temu pytaliście mnie w Q&A o płyty, które przy pierwszym odsłuchu wywarły na mnie największe wrażenie. Wskazałem trzy, po dłuższym namyśle stwierdzam, że dorzuciłbym do tego jeszcze dwie, ale nie o to chodzi. Jednym z tych trzech krążków, który postawiłem z resztą na pierwszym miejscu tego zacnego zestawienia, był wydany w roku 1992 “Angel Dust”. Opus magnum zespołu Faith No More, cholernie dobry i odważny album, a do tego eklektyzm w czystej postaci. Pamiętam jak kupiłem tą płytę i zasiadłem do pierwszego odsłuchu. Znałem wtedy jedynie radiowy “Midlife Crisis”, który zaintrygował mnie z resztą do tego stopnia, że to on był głównym powodem zakupu. No i zacząłem słuchać. Z każdym kolejnym utworem zachwycając się coraz bardziej. Mieszanka styli, ich sprawne połączenie, znakomity wokal Mike’a Pattona. W dodatku gitarowa i niekiedy wręcz metalowa stylistyka. Szczerze? Longplay się skończył, a ja od razu naciskałem “play” po raz drugi. Zachwyt rósł.
Co najważniejsze FNM łączy na tej płycie style, które na pierwszy rzut oka zupełnie do siebie nie pasują. Jest funk, thrash, rap czy nawet muzyka klasyczna. To nawet nie zaskakuje tylko wręcz wstrząsa. Ciągle dotykają nas zmiany klimatu, utwory są pokręcone, a ich struktura powydziwiana do granic możliwości. Bezapelacyjnie to jedna z najbardziej kreatywnych płyt w historii. Może jedynie z jedną malutką, malusieńką wadą. Faktycznie wydaje się ciut przeciągnięta. Gdyby obcięto 2-3 utwory tworzyłaby spójniejszą całość. Ale dobra, to najmniej istotne, nawet bez tego jest albumem genialnym.
No i jeszcze jedna zaleta. Na tej płycie nie brakuje ambitnych kompozycji. Nawet tym, które brzmią przebojowo nie można zarzucić banału. Tutaj wszystko się udało. Jest przecież też pastiszowo, jest quasi-kabaretowo. Wszystko jest tak od siebie odmienne, bardzo często nie na serio, a i tak tworzy spójną całość. Po prostu wielkie dzieło, do którego Faith No More nigdy więcej się nie zbliżyło. Obowiązkowa pozycja na półce każdego fana rocka.
© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone