Wpadłem ostatnio do pewnej kawiarni posiedzieć chwilę i wypić coś dobrego. Zamówiłem kawę, zająłem miejsce, a w rogu pomieszczenia, w którym znalazłem stolik, wypatrzyłem gramofon. Obok tego gramofonu znajdowały się, natomiast ułożone w rządku, mieniące się swoimi okładkami, płyty winylowe. Po dłuższej chwili ciszy, jedna z kelnerek podeszła do adaptera, nałożyła jedną z rzeczonych płyt… a sekundę później z głośników rozległy się dźwięki najlepszego albumu Electric Light Orchestra – „Time”.

Niespodziewanie szybka kawa zmieniła się w prawie godzinną wizytę. Wstałem dopiero wtedy, kiedy usłyszałem ostatni trzask płyty. Wcześniej siedziałem nieco zahipnotyzowany. Co prawda nie była to moją pierwsza styczność z tym krążkiem, ale nigdy nie zabrzmiał on dla mnie tak dobrze. Dokładając zupełnie nieoczekiwane okoliczności tego odsłuchu, całość miała wyborny smak. Ta kawa była nie tylko dobra, ona była również na wskroś inspirującą. Bo przecież gdybym nie miał na nią ochoty, dzisiaj nie opisywalibyśmy sobie tej płyty. W planach miałem zupełnie coś innego, a potem zaśpiewał Jeff Lynne i dzięki temu dziś opowiadamy sobie o jednym ze sztandarowych krążków lat 80.

Odrabianie pańszczyzny. Kto z nas nigdy nie robił czegoś, do czego był przymuszony wcześniej zawartymi zobowiązaniami niech pierwszy rzuci kamieniem. Wspominany już wcześniej Lynne odrobił swoją pańszczyznę wydając między innymi ten album. Po premierze soundtracku „Xanadu” oraz wcześniejszej „Discovery” zamierzał odwiesić szyld ELO na kołek i całkowicie poświęcić się pracy producenta. Nie wyszło. Wytwórnia przypomniała Jeffowi o zapisach umowy i wepchnęła go do studia, aby zrealizował jeszcze trzy krążki „elektryków”. Płyta powstała na siłę, Lynne niespecjalnie za nią przepada, a szczerze… jest znakomita, weszła do kanonu i brzmi absolutnie świetnie.

Time” to w dodatku concept album. Główny bohater przenosi się w czasie do roku 2095, niejako tęskniąc cały czas za utraconymi latami 80. Wrażenie konceptu dodatkowo umacnia nam brak tzw. ścieżek ciszy. Wszystko na tym albumie dzieje się ciągiem, jest jedną wielką historią… i ja bym się chętnie w tą historię zanurzył, poopowiadał jeszcze trochę o „Time”, ale…

… „Remember the good old 1980’s, When things were so uncomplicated”. Ta płyta właśnie taka jest. Beztroska i przenosząca w lata 80. Jakby wtedy wszystko było proste i wspaniałe. I to wystarczy.

© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone