Wspaniały jest „Violator”. Zaliczam go do panteonu moich ulubionych płyt. Mam jednak pewne skrzywienie i za krążek jeszcze lepszy, prawdziwe opus magnum Depeche Mode, uważam głównego bohatera dzisiejszego posta – „Songs of Faith and Devotion”. Eklektyczny, niemonotonny, pełen takich innowacji jak bębny, chórki czy dudy. Miejscami bluesowy, gdzieniegdzie rockowy, a nawet gospelowy! Po prostu wspaniale różnorodny. Inicjatorem zmian w stylistyce grupy był sam Dave Gahan. Wokalista przeniósł się wtedy do Stanów Zjednoczonych, zmienił image, zdążył wpaść w narkotykowy nałóg (który kilkukrotnie go prawie zabił), a co najważniejsze zainspirował się całym wachlarzem, nowych dla zespołu, gatunków muzycznych. Kiedy Panowie spotkali się ponownie aby nagrać nowy materiał, Gahan był pełen pomysłów i po raz pierwszy w historii grupy miał tak duży wpływ na jej brzmienie. Wszystko dzięki poparciu Alana Wildera, który wbrew protestom reszty zespołu, przeforsował pewne brzmienia.

Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania. Naprawdę. Wyszło mrocznie, w wielu momentach grungowo, a sam klimat wypływający z muzyki daje wręcz mistyczne doznania. A co najważniejsze, mimo tak diametralnej zmiany w stylistyce, zespół i tak nie zatracił pierwiastka przebojowości. Takie utwory jak „I Feel You” czy „Walking My Shoes” stały się przecież ogromnymi hitami.

Sam krążek właśnie od „I Feel You” się rozpoczyna. Bluesowy klimat, świetny gitarowy riff. Już na wejściu słychać, że to inne Depeche Mode. Kolejny „Walking in My Shoes” przygnębia i porusza, a jednocześnie przyciąga świetną linią basu – poezja. Gospelowe naleciałości słychać natomiast dobrze w „Condemnation” i „Get Right With Me”. Oba kawałki są świetne, ale jednak nigdy nie należały do moich ulubionych. W odróżnieniu od „In Your Room” czy „One Caress”. Jezu, ten drugi. Te smyczki w tle – rozpływam się.

„Songs of Faith and Devotion” to album wspaniały. Nie krytykuję tu nic, wybaczcie… bo jestem wobec tego krążka całkowicie bezkrytyczny.

© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone