Jacek Stęszewski: Musimy się wyluzować, częściej uśmiechać do siebie, szanować się i... sprzątać po psach
Przygotowując się do naszej dzisiejszej rozmowy, wpisałem sobie w google hasło „Jacek Stęszewski”. Piąta albo szósta pozycja w wyszukiwarce brzmiała „Jacek Stęszewski: kto to?”. No właśnie, więc zapytam tak przewrotnie na samym początku: kto to? Gdybyś miał nakreślić swoją sylwetkę kilkoma słowami…
O kurde bele, takiego pytania się nie spodziewałem. <śmiech> No dobrze, wybrniemy z tego jakoś, choć człowiekowi zawsze najtrudniej mówić o sobie samym. Czterdziestotrzylatek od urodzenia związany z Katowicami, przywiązany linami do swojego miasta. Nigdy stąd nie wyjechałem na stałe, nawet nigdy nie zmieniłem swojego osiedla. Nie wiem dlaczego, coś mnie tu trzyma i sprawia, że czuję się dobrze. W planach mam kiedyś wyjazd, bardzo marzy mi się Barcelona, byłem tam już wiele razy, chciałbym kiedyś móc spędzać tam przynajmniej kilka miesięcy w roku. Jednak na pewno nie na ten moment, cały czas za dużo się dzieje, dużo jeszcze tutaj do zrobienia.
Co poza tym? Ojciec dwójki zajebistych dzieci, mąż i człowiek, który robi wiele rzeczy na raz. Pracujący jako IT Project Manager w bardzo fajnej firmie - iteo, zajmujący się muzyką i wszystkim dookoła niej - zarówno w Końcu Świata, jak i solowo, a od czasu do czasu jeszcze uczący angielskiego. Cały czas szukający czegoś, co trzeba by znaleźć, odkryć, zdający sobie sprawę, że w życiu piękne są tylko chwile, cała reszta to szarpanina, katorga, gnicie, wiosłowanie często pod prąd czy cytując „Dzień Świra” miotanie się bezradnym pieskiem. Tylko te momenty są naprawdę fajne…, czyli w tych fajnych momentach szczęśliwy, czasami odkopujący gdzieś to szczęście. Już od podstawówki zaprogramowany i załadowany smutnymi wierszami, opowiadaniami będącymi sumą nieszczęść historii naszego kraju. Dlatego też język polski wspominam jako taką mentalną rzeźnię. Bo jeśli już w podstawówce uczysz się na pamięć utworów literackich i do dzisiaj pamiętasz „haftowali ci, syneczku, smutne oczy rudą krwią, malowali krajobrazy w żółte ściegi pożóg” i tak dalej, to wsiąka to w ciebie i nie tak łatwo być później optymistą w iście amerykańskim stylu i mieć śnieżnobiały uśmiech. Przynajmniej optymistą w twórczym tego słowa znaczeniu, bo życiowo raczej do smutasów się nie zaliczam.
W dodatku od szóstego roku życia byłem w harcerstwie, stąd też podejrzewam tak dużo tej czerni w moich tekstach. Wiem to i zdaje sobie z tego sprawę. Kilka razy próbowałem napisać wesołą piosenkę… jest ”Pijany Tramwaj”, ale wyszedł z tego bardziej kabaret. Nie chciałbym nagrać całej płyty brzmiącej jak ten utwór. To jest raczej epizod. Są inne zespoły, które to robią świetnie. Chociażby Big Cyc czy Łydka Grubasa. Ja tekstowo poruszam się w zupełnie innych klimatach. Nie umiem pisać takich piosenek. Taki po prostu jestem i tak już przesiąknąłem różnymi rzeczami. Chyba mi z tym dobrze. Trochę odbiegłem od pytania, ale ten powyższy opis precyzuje kim jest Jacek Stęszewski.
Myślę, że to tyle…, aczkolwiek mógłbym jeszcze powiedzieć… wielki fan zarówno piłki nożnej, koszykówki i tym samym Diego Maradony i Michaela Jordana.
Zawsze będę twierdził, że do dziś to najlepszy piłkarz świata, a poza tym świetny człowiek, przynajmniej z tego co o nim przeczytałem, bo nigdy nie poznałem osobiście. Już jako 15 - latek utrzymywał całą swoją rodzinę, a wspomnę, że miał ośmioro rodzeństwa. W każdym razie gdybym miał być piłkarzem, chciałbym być jak Diego.
Do dzisiaj grywam też w koszykówkę. Michael Jordan zawsze był dla mnie inspiracją, symbolem ciężkiej pracy i niezłomności. Długo marzyłem o grze w NBA, nie udało się, moja kariera skończyła się na Klubie Huty Baildon. Jednak reaktywowałem temat i NBA mam zawsze w środy w Siemianowicach Śląskich. Powołałem taką grupę “emerytów” do grania i w każdą środę wchodzimy na parkiet i wtedy na boisku życie się nie liczy. To jest nasze NBA. Zadbałem też bardziej o siebie. Jakiś czas temu rzuciłem palenie, prowadzę nieco zdrowszy tryb życia, nie chciałbym się wykoleić po czterdziestce i skończyć z jakimś niedowładem czy udarem. Przez wiele lat nie prowadziłem się najlepiej. Paliłem jak smok, za kołnierz też nie wylewałem. Czułem po sobie, że zmieniam się w betonowy kloc. Teraz jako czterdziestotrzylatek czuję się lepiej niż te kilka lat wstecz.
Rozciągając to słowo wstępu, ja od razu uprzedzę na początku, że… mogę być w tej rozmowie nieco nieobiektywny. Ja po prostu bardzo lubię twórczość Końca Świata. Z przyjemnością wracam też do solowych „Peweksówki” i „Księżycówki”. Pamiętam, że wszystko zaczęło się, kiedy mój brat z 10 lat temu podrzucił mi do słuchania „Oranżadę”. Myślisz, że to wasza najlepsza płyta w dorobku?
Myślę, że najlepsza i na pewno najbardziej popularna. Są na to statystyki i pewne liczby. Ta płyta sprzedała się najlepiej, co oczywiście nie oznacza, że zarobiliśmy na niej miliony. To są nieco inne proporcje. Patrząc na Spotify czy na YouTube „Oranżada” jako piosenka znajduje się zawsze na pierwszym miejscu, zaraz później jest „Serce w Paryżu”. One zdecydowanie przodują, królują. Na koncertach też jest to zauważalne. Te utwory ewidentnie grzeją serduszka tych większych, jak i mniejszych, fanów.
To jest też twój ulubiony album z dyskografii? Czy w ogóle byłbyś w stanie wskazać, że któryś jest twoim ulubionym?
Wszystkie są ulubione, jednak “Oranżada” ma w sobie te magiczne pierwiastki. Ten album pchnął nas do przodu, spopularyzował też nasz zespół tu i ówdzie. Może nie w takim stopniu jak każdy by sobie tego życzył i zamarzył, ale otworzył nam niejedne drzwi. Jeżeli ktoś mówi, że gra, aby być niezależnym i podoba mu się granie dla dziesięciu osób, to zazwyczaj kłamie. Grasz po to, aby mieć jakiś odbiór, publiczność, kogoś, kto chwyta twój przekaz i płynie z tobą na tej samej fali i patrzy w tę samą stronę. Chcesz widzieć, że dostarczasz komuś jakieś przeżycia, emocje, że działasz na kogoś terapeutycznie, wiesz o co mi chodzi…
To jest płyta, która dała nam naprawdę sporo i do dzisiaj trochę niesie do przodu siłą inercji. Więc zdecydowanie tak, pod tym względem to moja ulubiona z pozostałych ulubionych płyt. Czy najlepsza pod względem tekstowym, kompozycyjnym, jakości nagrania? Można się kłócić, chociaż wydaje mi się, że raczej nie. Co do jakości nagrania na pewno nie. Pod tym względem najbardziej podoba mi się nasza ostatnia płyta „Durny”, gdzie był producent, my byliśmy mądrzejsi i cały proces nagrania był zdecydowanie bardziej uporządkowany. Jak puszczam „Durnego” nie mam poczucia, że brzmi to jak jakiś garaż. „Oranżada” może nie jest technicznie przyzwoita, ale Sex Pistols też nie brzmiał najlepiej, a zrobili karierę. Oczywiście to były inne czasy. Czasami są numery, które są nagrane przez kompa na partyzanta, czy też w słabym studio, ale są na tyle dobre, że ludzie i tak to kupią nie patrząc na jakość.
Wracając jednak do pytania. Może „Oranżada”, jako sama piosenka, spopularyzowała się dlatego, że Tomek Kłaptocz w niej zaśpiewał.
Kiedy jeszcze śpiewał w Akuratach, była to kapela, która aspirowała do bycia zespołem numer jeden w naszym kraju. To był band, który miał swój niepowtarzalny charakter, był mocno niezależny, robił świetną muzę i był absolutnie nie do podrobienia. Jak oglądałem ich koncerty czułem, że kilkanaście lat są w stanie zająć miejsce nawet Kultu. Nie wiem czy to nie jest za dużo powiedziane, ale to mogła być absolutna czołówka. Akurat było wtedy nawet mocniejsze od zespołu Happysad, który już wtedy był bardzo popularny i wypychał po brzegi wszystkie kluby w naszym kraju. Dla mnie to ogromna szkoda i kulturalna tragedia narodowa, że nie usłyszę już więcej płyt Akuratów z Tomkiem. Umówmy się, płyty po odejściu Tomka może są niezłe, ale to już nie jest to. Charyzma Tomka na wokalu plus wspaniały talent kompozytorski i tekściarski Piotrka Wróbla stanowiły o sile ówczesnego Akurat. Te dwie wielkie siły stworzyły coś absolutnie wybitnego.
Być może to właśnie obecność Tomka była wartością dodaną tego utworu. Może przede wszystkim, ta jego charyzma, ten rozpoznawalny głos, kto wie…?
Kiedy pisałem recenzję tego krążka w październiku zeszłego roku, nie spodziewałem się tak pozytywnego odbioru. Nie jesteście jednak zespołem na topie. Ja lubię określać, że niesłusznie znajdujecie się w drugiej linii popularności…
Zdecydowanie nie jesteśmy na topie. Nie wiem czy w tej drugiej linii… zależy jak na to patrzeć. Na pewno nie jesteśmy w tej pierwszej, ale i na szarym końcu też nie. Bywały takie okresy, że byliśmy już blisko, by za chwilę znowu stracić peleton z oczu. Nie wiem, od czego to zależy. Były czasy, kiedy mieliśmy więcej swobody i czasu wolnego, to graliśmy dosłownie wszędzie, w każdej dziurze, w jakiej się tylko dało. Później musieliśmy pójść do pracy, ażeby utrzymać zespół, to musieliśmy grać po prostu trochę mniej, ale lepiej jakościowo. Nie chcieliśmy już grać w dziurze dla piętnastu osób, bo po prostu przez te dziesięć lat ryliśmy dosłownie wszędzie, w każdym zakątku. To było naprawdę koszmarne hobby, jedziesz na weekend, grasz dla 10 osób, bileter z kapeluszem i pieczątką nawalony jak stodoła, ludzie zamiast wrzucac do kapelusza, to zeń podbierają. Koszmar :) . Byliśmy młodzi i było git, mieliśmy to gdzieś, byle zagrać i fajnie spędzić czas. Teraz trudno nam sobie na to pozwolić. Staramy się, żeby było to bardziej poukładane i przede wszystkim zaplanowane. Nie ciśniemy, nic na siłę.
Kiedyś więcej dzwoniliśmy do radia, wciskaliśmy się na press tour, itp… byliśmy jak taki natrętny akwizytor. Wiesz, jak to jest, jak przychodzi akwizytor i nikt nie chce od niego nic kupić. Teraz już trochę głupio cisnąć. Robimy swoje, będziemy robić piosenki a potem je grać. Bez presji. Każdy z nas ma swoje źródło utrzymania. Cieszymy się z tego, że dalej jesteśmy niezależni, że nie musimy grać koncertu, którego nie chcemy. Możemy nadal robić to, na co mamy ochotę i sprawia nam to frajdę. To jest fajne. Jesteśmy wolni, możemy iść :)
Ogólnie tak, masz rację. Jesteśmy w tej drugiej czy trzeciej linii popularności. Może już nigdy nie będziemy wyżej, może zdarzy się jakiś cud. Trudno powiedzieć. Dla mnie i dla całego zespołu najważniejsze są koncerty klubowe. Dopóki one są okej i po całej trasie jesteśmy w stanie opłacić realizatora, technikę, pokryć koszty operacyjne i jeszcze zostanie na cukierki… to jest super. Kluby nadal chcą nam organizować takie imprezy i to jest najlepsza weryfikacja. Ostatnia trasa, czyli Folk Tour była prima sort, wszystko tam zagrało.
Czujesz się doceniony jako artysta, jako wokalista Końca Świata?
W takich chwilach jak ta, zdecydowanie tak. Właśnie rozmawiam z gościem, który przeprowadziwszy wywiad z takimi osobami jak Piotrek Banach, Muniek Staszczyk i Kuba Sienkiewicz, przyjechał do Katowic, aby kolejny zrobić ze mną. Fuck yeah! Czego chcieć więcej - mówię to absolutnie szczerze.
Podobnie czułem się kiedy Grabaż zaprosił mnie na XXX urodziny Pidżamy Porno. To są fajne i przyjemne momenty, które pompują w Ciebie nową krew i nakręcają do pracy twórczej.
Jeśli chodzi o słuchaczy, nie o media… to jak najbardziej tak. Widać tę wdzięczność. To oczywiście nie jest cała masa, tylko bardziej garstka tych osób. Zawsze jednak miłe słowo napiszą. Bardzo często widzę komentarze, że Koniec Świata to najbardziej niedoceniany zespół polskiej sceny muzycznej i taka opinia sprawia, że robi się ciepło na sercu. Jednak, żeby płakać z tego powodu, że nie jesteśmy nader docenieni? Szkoda łez :) Trochę smutno,, że medialnie to kuleje. Myślę, że jakby wrzucono nas na jakąś playlistę radiową, może miałoby to lepsze zasięgi. Te numery, wierzymy, że naprawdę nie są złe. Oczywiście nie wszystkie, ale z pewnością jest kilka takich perełek, które mogłyby zrobić nasz zespół bardziej popularnym. Trzeba by zrobić jednak kampanię, wywalić kilka baniek i pewnie by poszło. Tylko czy na tym to polega?
Gdybyśmy dostali taki zastrzyk popularności, nikt z zespołu na pewno by się nie obraził. Za tym idzie fajne uczucie spełnienia, i przede większe możliwości rozwoju, większa gaża, zakup nowego sprzętu, nagranie płyty z jakimś zajebistym producentem, kupno busa, czy inwestycja w światło bądź technikę.
W każdym razie przez słuchaczy tak, czuję się doceniony. Jeżeli chodzi o polską kulturę, instytucje czy media, które mają wspierać tę kulturę… to nie. Myślę, że mogliby się bardziej wysilić. I to nie chodzi tylko o nasz zespół, ale też o wiele innych grup, które są zajebiste, a zaniedbywane. Z drugiej strony ta nasza scena ma to do siebie, że taka jest. A tych wszystkich artystów, zespołów, kapel jest już tak dużo, że trudno wszystkich wypromować. Po prostu wszystkiego jest dużo i wszystkiego mamy w nadmiarze. Pozostaje tylko robić swoje i tyle.
Jest jakiś komplement, który jest podnoszony w waszym kierunku wyjątkowo często?
Zdecydowanie to, że jesteśmy najbardziej niedocenionym zespołem. Często pojawiają się też komplementy pod kątem tekstów. Parę razy spotkałem się, że ktoś uważa, że to najlepsze teksty na polskiej scenie. Ja tak nie uważam, ale super, że ktoś ma takie zdanie. Plus to, że nigdy nie zawiedliśmy. W sensie kolejnych płyt, piosenek, koncertów. Że ani razu nie daliśmy dupy.
A zarzut?
Hmm, chyba najczęściej, że używamy za mało ska i dęciaków. Choć też pojawiał się zarzut, że złagodnieliśmy albo pretensje, że nie gramy w tym albo w jakimś innym miejscu.
Ja zawarłem w tym krótkim tekście, o którym wspominałem, myśl, która zawsze jest ze mną, kiedy was słucham czy wybieram się na koncert. Czuję, że Koniec Świata jest po prostu niedoceniony…
Żeby też nie krzywdzić niektórych dziennikarzy. Czasami jesteśmy grani. Rzadko, ale jednak co jakiś czas dostaję SMS-y, że jesteśmy grani w Trójce czy też innej rozgłośni. Gdyby dało się nas puszczać tak jak swego czasu puszczano zespół Feel i piosenkę „Jest już ciemno”, to byłoby wspaniale. <śmiech> Nie mam oczywiście nic do Piotrka Kupichy. Ja się nigdy nie naśmiewam nawet z zespołów, które grają totalnie nie w mojej bajce. Z artystów disco polo, takich jak chociażby Zenek Martyniuk, również. Trochę zboczymy z tematu, ale chciałbym uściślić jedną rzecz…
… każdy z muzyków, twórców obiera sobie taką drogę jaką chce. Jeżeli chce robić muzykę po to, żeby po prostu na niej zarabiać, to ma do tego pełne prawo. Jeśli mu się to udaje, super - chwała mu. Zawsze będę bronił Zenka Martyniuka. Dlaczego? To jest gość, który od samego początku robił to z pasją. Ma swoich słuchaczy? Ma. Więcej niż niejeden chciałby mieć. Wierzę, że robi to szczerze. Miał swoją wizję, miał plan. I to wszystko zrealizował. Przecież on bardzo długo leciał w „Disco Relax”. Też to oglądałem, czasami żeby się pośmiać, a czasami żeby zobaczyć jakie mają gitary… czy w ogóle grają na tych gitarach, bo niby grali, ale ni cholery nie słychać tych gitar w tych produkcjach :)
Był tam taki zespół Voyager, mieli wokalistę podobnego do mojego kolegi z ławki licealnej Mateusza Zadrużnego pseudonim “Giszu”.. Grali piosenkę „Polskie Dziewczyny”:
Polskie dziewczyny najładniejsze są
Polskie dziewczyny całować wszyscy chcą
Czy to panna czy mężatka
Każda piękna każda gładka
Porozmawiać chętnie z nimi każdy chce
Czy też uśmiech, czy buziaka
Chyba da nie będzie taka
Pocałować się to przecież nie jest grzech
A tak mi się wspomniał ten Voyager teraz 🙂
(LINK: Voyager - Polskie dziewczyny HQ Videoclip)
W każdym razie Zenek Martyniuk z zespołem Akcent też był tam puszczany. Śpiewał między innymi :
Siwy koniu
Kary koniu
Tyle nocą spadło gwiazd
Może spełni się marzenie
Nim je zgasi słońca blask
(LINK: Akcent - Siwy Koniu (Wersja 2016))
Potem trochę ucichł i dopiero „Przez twe oczy zielone” otworzyły mu znowu bramę do wielkiej kariery. Oczywiście później powstał film, TVP też go mocno promowało, wiemy jak było. On jednak od zawsze to robił, zawsze miał rzeszę wiernych fanów i zawsze podążał obraną przez siebie drogą. Tak samo Piotrek Kupicha miał swoją wizję, chciał wystąpić w Sopocie, żeby wygrać bursztynowego słowika, to wziął, wystąpił i wygrał.. Why not? My nie występujemy w takich rzeczach, jesteśmy z innego podwórka… może mamy przez to ciężej. Jednak na własne życzenie obraliśmy taką drogę. Inni działają inaczej i super. Każdy ma swoją drogę. W każdym razie pięknie by było, gdyby „Oranżada” leciała tak często jak Feel. Byłbym szczęśliwy do końca życia.
Więc tak jak wspominaliśmy, zrobiliście dużo, istniejecie ponad 20 lat. Tekstowo, muzycznie moim zdaniem zasługujecie na znacznie więcej. Nie chcę cię pytać, dlaczego jest tak, a nie inaczej. Ciężko to jednoznacznie określić, ale może ci coś przychodzi na myśl…
Często rozmawiamy o tym w zespole. Oczywiście cały czas chcemy, żeby coś się jeszcze wydarzyło. Billie Joe Armstrong powiedział kiedyś świetną rzecz: w muzyce najbardziej podoba mu się to, że nigdy nie wiesz, dokąd cię zaprowadzi. Cały czas jesteśmy na takiej drodze, że jeszcze wiele rzeczy może się wydarzyć. Piłka jest nadal w grze.
Mieliśmy też jednak pewną refleksję, kiedy rozpętał się covid. Wyobraźmy sobie, że żyjemy tylko z grania. Choć to też nie jest takie jednoznaczne, bo zależy jak kto z tego grania żyje. Tak jak śpiewał Kazik Staszewski:
Wszyscy artyści to prostytutki
W oparach lepszych fajek
W oparach wódki
A jedni są lepsi, a drudzy są gorsi
A gorsi są tańsi, a lepsi są drożsi
(LINK: KNŻ - Artyści [OFFICIAL VIDEO])
No dobra, teraz tak, jeżeli jesteś lepszy i masz w pizdu pieniędzy, grasz jeden koncert za pół bańki i masz ogromne pieniądze z tantiemów, to jesteś w zupełnie innej sytuacji. Są artyści, którzy zagrają trzy koncerty, do tego z tantiem mają sto tysięcy miesięcznie i spokojnie są w stanie przeżyć nawet 3 COVIDY pod rząd. Zależy oczywiście też jakie masz koszty życia, bo z tym bywa różnie, nie ważne wszak ile zarabiasz, a ważne jest ile wydajesz i ile Ci zostaje w śwince. Są też jednak grupy, wykonawcy, którzy żyją z tego niemalże z dnia na dzień, od koncertu do koncertu. Tu jedna uśmiechnięta stówka, tam dwie, jakieś 120 zł z ZAIKSU, jakiś kotlet, jakaś chałturka i niosą ten krzyż z weekendu na weekend.
Jednak gdy urwie im się źródełko, to zostają bez niczego. Więc gdybyśmy z tego żyli, to w takiej sytuacji byłby problem, bo bylibyśmy w tej drugiej grupie. Widocznie tak miało być. Każdy ogarnął sobie swoją pracę, tak żebyśmy mogli to łączyć i tyle, każda praca u nas była pod zespół, każdy tak kombinował, aby jednocześnie mógł to połączyć z graniem w kapeli. Czy nam jest z tym źle? Zupełnie nie.
Spójrz też na inny przykład. W zespołach często dochodzi do kłótni, ktoś odchodzi. Teraz załóżmy, że odchodzi ktoś z zespołu, trzeba kogoś załatwić. Wokalista traci głos, a ty całe życie grałeś tylko a-moll, g-dur. I co teraz? Założysz swój projekt? Pójdziesz do roboty na etat. Niebieski ptak na etacie? Bój się Boga, kto to widział? 🙂
Nic nie trwa wiecznie, niebezpiecznie.
Jest wierzyć w to, że coś trwa wiecznie.
(LINK: Sidney Polak - Otwieram Wino [Official Music Video])
Jak śpiewał Sidney Polak.
W każdym razie działamy i gramy dalej i zachowujemy swoją artystyczną niezależność.
Kiedyś powiedziałeś, że twoim marzeniem jest zagrać w Sali Kongresowej. Z tego co jednak widziałem będziecie grać w tym roku Palladium. To też świetne miejsce koncertowe.
Ja tak powiedziałem? Pytanie, czy byłem wtedy trzeźwy. <śmiech> Podejrzewam, że padło to w żartobliwym kontekście. Zagranie w Palladium też było jednym z marzeń. Grałem tam jako gość na urodzinach Pidżamy Porno. Pierwszy raz byłem wtedy w tym klubie… Ameryka! Klub był nabity jak dobra kasza słoniną - jak mawiał Pawlak. W każdym razie pamiętam, jak pomyślałem wtedy, że super byłoby tu zagrać. Częściowo to marzenie się spełni, choć nie do końca. Totalnym spełnieniem byłoby, gdybyśmy zagrali tam samodzielny koncert. Tak się nie stanie, bo gramy my, Luxtorpeda i Leniwiec. Jednak zawsze coś.
Wracając, Sala Kongresowa była powiedziana prawie na pewno ironicznie, aczkolwiek nigdy bym się nie obraził, gdybyśmy tam zagrali. Choć chyba pod występ solo ona pasuje.
A propos ironicznych odpowiedzi, rozmawiałem kilka dni temu z Kubą Sienkiewiczem. On wspominał, że swego czasu regularnie zmyślał pewne historie w wywiadach…
Tak, ja też zmyślam czasami historie. <śmiech> Robię to jak widzę, że ktoś jest totalnie nieprzygotowany do wywiadu i daje mi pytania całkowicie z bani i nie na temat. Z kategorii takich, których na pewno nikt nie przeczyta, więc mówię wtedy totalne bzdury. Np. Takie, że Melo pracuje na kolei, bo jest po technikum kolejowym.
Nie organizujecie już tras latem podczas wakacji. <śmiech> Czytałem, że Grabaż z Pidżamą popełnili swego czasu ten sam błąd i tak samo szybko się z tego wyleczyli.
Nie, nie, nie. <śmiech> Wakacyjna trasa to było jakieś nieporozumienie. Jechaliśmy dwoma osobówkami, myśleliśmy, że będzie git.. W Poznaniu, w klubie „U Bazyla” przyszła jedna osoba - gościu, z którym potem piliśmy piwo. Zarobiliśmy pięć złotych, którego ostatecznie nie dostaliśmy. Później graliśmy jeszcze jakieś koncerty, może było lepiej frekwencyjnie, ale ogólnie to nadal był dramat… Jechaliśmy do Białegostoku, gościu otworzył nam drzwi, a zdziwieniu jego nie było końca, bo myślał, że w ogóle nie przyjedziemy. Było parę punków, którzy chcieli przyjść na koncert, ale gościu nie zorganizował totalnie nic. Pojechaliśmy dalej, do Siedlec i tam trochę zagoiliśmy rany dzięki gościnności i uprzejmości naszych znajomych. Reasumując - letnia trasa klubowa - never again, ale przygoda była i wspomnienia zostały.
W autobiografii Grabaża był taki fragment, że Pidżama Porno pojechała na koncert, a na miejscu okazało się, że prawdopodobnie grają dla dość „szemranego towarzystwa” …
Jak zaczynaliśmy i graliśmy jeszcze w pierwszym składzie Końca Świata zdarzyło nam się grać w nieistniejącym już pubie Lustro. Graliśmy tam wiele razy, zawsze za stawkę pięćset złotych. To były wówczas szalone pieniądze, prawie osiemdziesiąt złotych na łebka! Zaczynamy któryś z koncertów, gramy drugi numer, “Dwie góry” o ile dobrze pamiętam, a tam siedzi gościu typisz mafiozo. W pewnym momencie podszedł do mnie i powiedział: „to ostatni numer i przestajecie grać”. Mieliśmy wtedy jakiegoś menadżera, który zaczął się burzyć, generalnie zrobił się straszny gnój i było po koncercie. Trudno co robić ….
Te ponad 20 lat funkcjonowania zespołu to bardzo dużo. Złapaliście kiedyś taką podłamkę jako zespół, że myśleliście, że to już koniec?
Nie, nie było takiego momentu. Były za to takie momenty, że było cholernie ciężko ze składem. To był właśnie czas, że kończył się beztroski okres studiów. Zaczynało się wchodzenie w dorosłość - robota, obowiązki, jakaś dziewczyna czy narzeczona. To był moment, że zwichrowania składu faktycznie się robiły. Trzon zawsze był ten sam - Ja, Czepek (Jacek Czepułkowski) i Szymon (Szymon Cirbus). My zawsze twardo staliśmy na ziemi, nikt nie był w stanie nas poprzesuwać. Na perkusji i basie mieliśmy rotację.
Te zmiany były zdecydowanie najgorsze. To robienie numerów od nowa, zgrywanie się ze sobą po raz kolejny… to też w jakiś sposób zespół stopowało. Zbliża się ważny koncert, a ty grasz w składzie, który nie jest dobrze ze sobą zgrany. Wyobraź sobie, że masz finał Mistrzostw Świata, a nie gra Maradona. To jest stresujące i trudno gra się takie koncerty. W każdym razie nigdy nie było zwątpienia w to, czy dalej zespół ma istnieć. Myślałem kiedyś o tym, czy nie warto zrobić przerwy…, ale tylko od koncertów. Po prostu skupić się na pracy nad jakimiś nowymi rzeczami. Spotkało się to z dezaprobatą i myślę, że bardzo dobrze. Z perspektywy czasu uważam, że to był bardzo zły pomysł. Można ten czas na komponowanie wygospodarować. Teraz pracujemy nad nowymi piosenkami i wiadomo, że nie mamy aż takiego komfortu. Nie możemy sobie przyjść w poniedziałek rano i osiem godzin tworzyć utwory. Robimy to inaczej, ale nie jest to złe. Jeżeli kiedykolwiek przestanie nam się chcieć, to ewentualnie wtedy skończymy. Nie gramy koncertów aż tak dużo, więc nie ma też tego przesytu. Po trasie jesteśmy zmęczeni tydzień bądź dwa, ale to mija i znowu wzmaga się głód grania i koncertowania.
Na ten moment waszą dyskografię zamyka „Durny”. Odeszliście od swojego standardowego grania, urozmaiciliście muzykę, pojawiła się elektronika, odświeżyliście swoje brzmienie.
Tak, chcieliśmy zrobić coś innego. Chcieliśmy też popracować z producentem, ale z drugiej strony pilnowaliśmy się, aby nie przesadzić. Naszym zamysłem było zachowanie naszego charakteru, a nie stworzenie mega plastikowej płyty. Czy to się udało? To już totalnie nie nam oceniać. Słuchając tych utworów stwierdziłem, że jest okej. Kiedy po czasie do nich wracam, żeby sprawdzić czy się nie zdezaktualizowały, to czuję, że jest git i dają radę. Niemniej jednak kolejne piosenki będą trochę inne. Tej elektroniki będzie mniej. Dlaczego? Poczuliśmy po trasie Folk Tour, że bardzo lubimy grać folk-punkowo, że potrafimy się w tym odnaleźć i dobrze się z tym czujemy. Stwierdziliśmy, że zrobimy sobie teraz trochę takich piosenek właśnie w takim klimacie. Na razie w formie singli, docelowo pewnie powstanie z tego cała płyta. Zrobimy parę numerów, żeby nie czekać niepotrzebnie na cały krążek. To są zawsze dwa/trzy lata, a fajnie jest wejść do studia i wypuścić od razu nowy numer. Jak już uzbiera się dwanaście czy trzynaście piosenek, to wtedy zrobimy jakieś limited edition, bo i tak płyty obecnie właściwie w ogóle się nie sprzedają, w każdym razie ten nośnik to wymierający gatunek. Wszystko idzie w sieć. Już teraz chyba coraz mniej osób zwraca uwagę z jakiej płyty jest dana piosenka, a jeśli zwracają to tylko nieliczni 🙂
Spotkałem się z opinią (która też jest mi bliska), że to jedna z najlepiej zrealizowanych i wyprodukowanych dźwiękowo w ostatnim czasie w Polsce płyt. Co ciekawe, wydaliście ją własnym sumptem, a nie pod szyldem wytworni. Wygodna jest taka niezależność?
Tak, wydaliśmy ją całkowicie sami. Czy to jest wygodne? Wiadomo, trzeba trochę zainwestować. Chociażby tłoczenie płyt, ogarnięcie dystrybucji. To są koszty. Akurat tutaj zrobiliśmy to za pośrednictwem Zima Records, więc oni nam pomogli, szczególnie jeśli chodzi o sprzedaż wysyłkową. Resztę zrobiliśmy jednak sami, bez żadnej wytwórni i tą drogą będziemy iść… „Ludwiku Dornie i Sabo”. <śmiech>
Ja nieco bardziej lubię ten Koniec Świata od płyty “Kino Mockba”…
No tak, te dwie pierwsze płyty to było totalnie „róbta co chceta”. Na zasadzie uczenia się i szukania różnych dróg. Dla mnie to była nauka pisania tekstów i opakowywania je w akordy, a później w piosenki. To było na zasadzie, po prostu lećmy, na pohybel, bez względu na wszystko. Ja je nazywam papierkami lakmusowymi, pilotami. Choć wiem, że są ludzie, którzy bardzo lubią te płyty i z rozrzewnieniem do nich wracają.
… a w szczególności odpowiada mi ten ostatni okres w waszej działalności. Chociażby płyta „God Shave The Queen”. Dużo linijek poświęcasz tam po prostu nam, Polakom. Podtrzymujesz opinię, że Polak Polakowi wilkiem, że stan tego polskiego społeczeństwa nie jest najlepszy? Punktujesz to w wielu swoich tekstach.
Oczywiście, że tak. Wkurwia mnie to w Polsce, że często jesteśmy gburowaci, nerwowi, że elity są wypłukane z honoru, itd. Przykład wczoraj z piekarni: wchodzę uśmiechnięty, kupuję sobie chlebek i w pewnym momencie wchodzi gość z Mercedesa krzycząc…
„kurwa, kogo jest ten Nissan”? Podkreślam “kogo” nie czyj.
… bo gościu z Nissana trochę krzywo zaparkował. Ten koleś z Nissana coś tam burknął. Ogólnie zaczęła się kłótnia i rzucanie kurwami. Wkraczam więc do akcji i mówię:” Panowie spokojnie, musicie się trochę wyluzować, ten Pan dobrze stanął czołgiem byś się zmieścił, więcej luzu Panowie. Ostatnio jakoś lubię się włączać w takie dyskusje i próbować łagodzić konflikt.
Oczywiście takie akcje dzieją się na całym świecie nie tylko w Polsce. Jednakże, ja mieszkam tutaj i to mnie po prostu denerwuje. Mamy taki ogólnokształcący syf, wychodzi baba lub chop z psem i ten pies sra na chodnik i ni chuja nie raczą się nawet schylić, by sprzątnąć gówno po swoim pupilu . Idzie ktoś potem, dziecko, ktokolwiek wchodzi w to polskie psie gówno, najgorzej jak masz podeszwę traktor jak w glanach - to masz już przejebane. Trochę jak w „Dniu Świra”. „Dzień Świra” prezentuje piękny obraz polskiego społeczeństwa. On jest wiecznie żywy. Nawet córka mi ostatnio powiedziała: „tato, dlaczego jak jedziemy gdzieś na wakacje to tam jest tak ładnie, a u nas jest tak brzydko?”. No właśnie nie wiem i też chciałbym to wiedzieć. I to mnie denerwuje. Powinniśmy mieć więcej luzu. Musimy się po prostu wyluzować, częściej uśmiechać do siebie, szanować się i sprzątać gówno po psach. Od tego bym zaczął.
Pamiętam, jak byłem w Stanach. Stoję sobie nad jeziorem i podchodzi do mnie gościu. Zapytał to standardowe, amerykańskie „How are you?”. Odpowiedziałem, zaczęliśmy gadać i tak z nim rozmawiałem przeszło godzinę, o wszystkim i o niczym, gęby nam się nie zamykały. Gościa totalnie nie znałem, po czym odszedł i już go nigdy nie widziałem. To jest zupełnie inny wymiar. Ja mam taką duszę, że bardzo dobrze czuję się w Hiszpanii czy Włoszech. Wśród tych uśmiechniętych ludzi, gdzie wszystko jest „no problema”. Bardzo odpowiada mi taki klimat i szkoda, że u nas tak nie może być, bo jesteśmy naprawdę fajnym narodem, mamy mądrą i inteligentną młodzież, więc ten potencjał naprawdę jest.
Jesteśmy też bardzo oceniającym narodem…
Tak, to często się dzieje, jak ludzie nie mają żadnych zainteresowań, więc zajmują się i żyją życiem innych, oceniają, obgadują, pierdolą bez sensu. Co ktoś włożył, co kupił, ile wydał. Wiadomo, każdy obgaduje. Też wielokrotnie mi się to zdarzało, ale łapię się na tym, że to jest bez sensu. Nie tędy droga.
Wracając jednak do tej polskości, do Polaków, do naszych wad, zalet, naszego polskiego sposobu bycia. Świetny utwór, zresztą jak każdy Mistrza, do dziś aktualny i bardzo celnie przedstawiający nas Polaków, napisał kiedyś Jacek Kaczmarski: „Według Gombrowicza narodu obrażanie”. Tam każda zwrotka pięknie to opisuje. Między innymi:
W niewoli – za wolnością płacze
Nie wierząc, by ją kiedyś zyskał
Toteż gdy wolność swą zobaczy
Święconą wodą na nią pryska
Bezpiecznie tylko chciał gardłować
I romantycznie o niej marzyć
A tu się ciałem stały słowa
I Bóg wie co się może zdarzyć
(LINK: Jacek Kaczmarski - "Według Gombrowicza narodu obrażanie")
Tam jest bardzo dużo takich fajnych elementów, które fenomenalnie obrazują nasz portret.
Czemu właściwie tak się dzieje? Odnoszę wrażenie, że potrafimy zjednoczyć się jedynie, kiedy w oczy zaczyna zaglądać nam strach…
Nie mam pojęcia, po prostu tacy już chyba jesteśmy, każdy naród ma swoje bagno. Już czytając „Pana Tadeusza” można zaobserwować te wszystkie skazy, przywary, pęknięcia i wewnętrzny rozłam. Nasz obecny kształt jest sumą naszych wyborów i decyzji. Po części być może dzieje się tak, że my w dalszym ciągu jesteśmy trochę zaściankowym krajem. Nie mam nic do Kościoła, to znaczy w sumie mam dlatego tam nie bywam, ale chodzi mi o to, że nie mam nic do osób, które tam chodzą, jednak Kościół miał dużo takich chujowych akcji, które też się do tego przykładają. Żyjmy już po prostu trochę nowocześniej, szczerzej, z otwartą głową, z szacunkiem i tolerancją dla innych ludzi, nawet jeśli ta ich inność jest gdzieś na drugim biegunie. Dlaczego ten duch ma być ciągle taki średniowieczny? Jak ktoś chce być bardziej liberalny, to niech będzie. Jak ktoś chce być gejem, to niech będzie. Jak ktoś chce się hajtnąć z chłopem, niech się hajta, jego wybór, jego życie. Niech każdy zajmie się swoim życiem, a nie życiem innych, niech każdy skupi się na sobie i pracy nad sobą samym, wszystkim to wyjdzie na zdrowie, ale nie mówmy innym ludziom jak mają żyć, kogo kochać a kogo nie. I tak mam wrażenie, że jest lepiej niż było. Chciałbym po prostu, abyśmy byli naprawdę dużo bardziej europejscy. Oczywiście, negujmy to, co jest złe i stańmy naprzeciw tego. Bądźmy jednak tolerancyjni w takich normalnych codziennych sprawach, o które co dzień się potykamy.
Ta nasza natura to też trochę spuścizna PRL-u. Jesteśmy cholernie przekupni i nie mamy honoru, mówię tutaj o tej naszej elicie politycznej. Ludzie bez honoru, nie potrafiący przyznać się do błędu, nie potrafiący przeprosić, nie mający cywilnej odwagi, aby wyjść do narodu i powiedzieć, dałem dupy, jest mi wstyd, że zhańbiłem urząd, który piastuje. Lata świetlne dzielą nas od postawy Japończyków, nie dogonimy ich nigdy - sajonara i już. Dzięki Bogu, że tak jest też w Rosji, bo gdyby Rosjanie mieli japoński mental, a nie byli typową Wanią, czy oligarchami z lepkimi rączkami, ssącymi ostrygi w londyńskich restauracjach z trzema gwiazdkami Michelin, to byliby taką potęgą, że Ukrainę zjedliby w jeden dzień. Wciągnęliby ją nosem, potem Polskę i jeszcze prawdopodobnie NATO. Na szczęście tak nie jest.
Ale co tu dużo mówić… choć krytykuję tę przekupność, sam nie raz dawałem w łapę policjantowi jak jeszcze „można” było to robić. Pamiętam czasy „nysek”. Przekroczyłem prędkość, wyprzedzałem na podwójnej ciągłej, a miałem przy sobie same klepokii. Nasmęciłem temu policjantowi, zmyśliłem tragedię rodzinną i jakoś przeszło. Krytykuję, a sam to robiłem… typowy Polak. <śmiech>
Czytałem, że z wiekiem przykładasz coraz większą wagę do każdego napisanego słowa. Rzadko jednak spotyka się, żeby każda linijka była tak wypchana przekazem i treścią, jak jest to w twoim przypadku, Nie zapytam cię jak powstają twoje teksty, bo bałbym się odpowiedzi w stylu Kazika z „12 groszy”. Ale spokojnie bym określił to poezją śpiewaną… Nie byłbyś zaskoczony, gdyby ktoś umieścił Cię w topce polskich tekściarzy?
Przede wszystkim byłbym niezwykle miło i pozytywnie zaskoczony. Cieplusio zrobiłoby się na sercu i jeszcze bardziej pchnęło do pisania. Szczególnie biorąc pod uwagę skalę popularności, która jest jednak niska a i moje pole rażenia też nie jest zbyt duże. Z pewnością jednak z dumy bym puchł 🙂
W wielu utworach widzę dużo inspiracji Kaczmarskim…
Kaczmarski pootwierał mi wiele horyzontów na pewne rzeczy. Dał też wskazówki, jak należy pisać. W zasadzie każdy jego tekst niesie ogromną wartość literacką. To jest próba największego pisarstwa. Absolutnie nigdy nie będę w stanie napisać na tym samym poziomie ani podejrzewam nikt inny przez najbliższe wiele lat. Aczkolwiek czasami zdarza się, że czerpie jaką inspirację czy główną myśl do czegoś. Wyciągam jedną nitkę z tego kaczmarskiego swetra.
Czerpiesz jeszcze z innych autorów? Na myśl przychodzi mi chociażby Stanisław Staszewski.
Tak, chociaż najpierw poznałem Kazika. Nie znałem jeszcze wtedy twórczości Staszka. Na przykład „Kurwy Wędrowniczki” jest genialnym tekstem. Cały czas chodzi mi po głowie, aby coś w podobnym klimacie kiedyś napisać. Wciąż jednak brakuje mi odwagi, żeby w ogóle do tego usiąść.
Gdzieś nisko błyska płyta lotniska
Siadł czarterowy Jumbo Jet
Wieczór w drugstorze znajdzie się może
Znajoma dusza, właśnie wszedł
Klawo dziewczynki, to z tej rodzinki
Co jedną noc przez pięć pamięta lat
Prawdziwe państwo, wybaczy draństwo
Bo się będzie wstydził, że tak wpadł
(LINK: Kurwy Wędrowniczki)
Piękny, niesamowicie plastyczny tekst. Widzę w głowie ten czarno-biały film utkany przez ten tekst, to jest genialne, majstersztyk! Cała płyta „Tata Kazika” jest z resztą doskonała. Sam Kazik ma też kapitalne teksty, ma ten sznyt, ma to charakterystyczne dla siebie pióro. Ma też tych projektów jak psów. Zazdroszczę mu tego, że może pracować artystycznie i prowadzić wiele swoich projektów. Jeżeli ktoś mnie kiedyś zapyta o jakieś marzenie, to chciałbym mieć z muzyki wystarczająco duży dochód, abym mógł wszystkie te pomysły, które mam w głowie zrealizować.
Oprócz Staszka i Kazika Staszewskiego jest jeszcze Grabaż. Do dzisiaj twierdzę, że trafia on do mnie bardziej niż Kazik Staszewski. To, co mi się podoba u Grabaża, to ta jego niesamowita zdolność tworzenia chwytliwych melodii a do niej idealnie sklejonych i dopasowanych tekstów, coś jak idealnie skrojony i uszyty na miarę garnitur. Często jest tak, że kiedy tworzysz piosenkę z polskim tekstem, to trzeba się mocno napocić i nagimnastykować, żeby nie było twardo, kanciasto, kwadratowo, czy ogólnie rzecz biorąc chujowo. U niego zawsze jest idealnie. Te teksty zawsze są tak dobre, że przechodzą ciary po plecach. Ma chłop talent, nosi te tajemnice w sobie, jest czarodziejem.
Dorzuciłbym jeszcze Muńka Staszczyka, jednak nie wszystkie jego teksty. Czasami wydaje mi się, że w niektórych momentach zalatuje taką lekką tandetą, że są zbyt proste jak na Niego, przecież to jeden z Bogów mojej młodości. Przymykam jednak na to oko, bo kocham Muńka i wszystko mu wybaczę, zawsze i wszędzie. Piosenka „Banalny” z płyty „Antyidol” jest dla mnie bombą emocjonalną i najlepszym antydepresantem. Pamiętam, jak czekałem na ten krążek. Nie poszedłem przez to do szkoły. O siódmej/ósmej rano byli gośćmi jakiejś śniadaniówki, grali tam właśnie „Banalnego”. Kupiłem od razu kasetę w sieci handlowej Géant na osiedlu Paderewskiego. Bardzo fajna płyta, kilka naprawdę świetnych numerów.
W każdym razie Staszczyk też zalicza się do grona moich ulubionych tekściarzy. Tak jak mówiłem - czasami pachnie delikatnie jakąś tandetą…, ale z drugiej strony on może, jemu wszystko wolno, on może wrzucić w tekst I love you, dzięks, czy inne takie językowe wstawki. Sporo dobrych rzeczy napisał, które wyryły nam się w głowach niczym kultowe cytaty z Misia, czy z Rejsu. “Wychowanie”, “Bóg”, “King”, “Warszawa”, “Autobusy i tramwaje”, “Moja kolacja to imitacja”, „Lucy Phere”, i wiele innych.
Byłem zaskoczony, kiedy przeczytałem, że dostałeś łatkę, że po poezji śpiewanej poruszasz się jak słoń w składzie porcelany. <śmiech>
Tak, faktycznie tak było. <śmiech> Napisał to chyba gość z zespołu Cisza jak ta. Z resztą bardzo spoko grupa, choć chyba przestali ostatnio grać, bo coś ta Cisza ucichła ostatnimi czasy. W sumie chyba trafnie to ujął. Wcale się na to nie zezłościłem. Te słowa odnosiły się do wypowiedzi, której udzieliłem w jednym z przeprowadzanych ze mną wywiadów. Użyłem wtedy określenia, że moja solowa płyta to będzie taka cygańska poezja śpiewana. Nie będą to piosenki turystyczne - o plecaku, konserwie i górach, tylko nieco inne. Źle to wtedy trochę ująłem i gość mnie wtedy od razu wypunktował. Wydaje mi się, że to poszło o to. No nie da się ukryć, trochę się tak po tej poezji śpiewanej poruszam, jak żelbetonowy kloc, nie należę do kręgu zespołów wykonujących ten gatunek. Michał Łangowski, czyli lider “Ciszaków” miał tutaj zdecydowaną rację z tym słoniem.
Odnoszę też wrażenie, że masz dużą słabość do lat sprzed 1989 roku.
To są momenty z dzieciństwa, które po prostu z rozrzewnieniem wspominam, bo miałem naprawdę zajebiste dzieciństwo. Te zapachy, smaki, jakiś neon, sklep społem, jakiś GS - można jeszcze odnaleźć fragmenty tamtej epoki - zawsze łezka w oku się zakręci.
A w szczególności do tamtejszej kinematografii…
Każdy film z tamtych czasów, zwłaszcza te produkcje Stanisława Barei. „Miś”, „Brunet wieczorową porą”, „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz”, „Nie ma róży bez ognia” - uwielbiam, mogę oglądać cały czas, na okrągło.
Ta sympatia do lat minionych widoczna jest niezwykle mocno w twoich tekstach. Na przykład w jednym z moich ulubionych, czyli w „Piłkarskim Pokerze”. Wspaniale plastyczna opowieść.
Pamiętam, jak nosiłem się z zamiarem napisania tej piosenki… u mnie jest tak, że gdy mam już pomysł i chcę coś napisać, to najbardziej boję się zacząć, bo obawiam się porażki, boję się, że siądę nad kartką jak ten ciul i będę się w nią wpatrywał jak szpak w pitę i wysilę się tyle co niemowa przez radio. Ten strach jest czasami paraliżujący, ale to przechodzi. Musi po prostu nadejść ten moment. Tak właśnie było w przypadku “ piłkraskiego” - po kilku miesiącach noszenia tego jaja w końcu usiadłem, odpaliłem film i siadło z marszu, pisałem jak natchniony, tych zwrotek było sporo więcej niż w finalnej wersji, ale musiałem część wyrzucić, bo wtedy ten numer trwałby z 10 minut lub więcej. 🙂
Obejrzałem sobie też wasze dwa ostatnie woodstockowe koncerty. Graliście tam między innymi „Cynamon” z płyty „Symfonia na sprzedaż”. Ja przygotowując się do dzisiejszego wywiadu odsłuchałem sobie ten krążek, ale wróciłem też do „Korzeni”…
Tak, ta katowana w każdym numerze trąbka. <śmiech> Nie zwróciliśmy uwagi, że jest jej w cholerę za dużo i w sumie jest ona na „Korzeniach” wszędzie, gdzie się da, kurwa ona wypełnia tam każdą możliwą przestrzeń. Po prostu taki błąd aranżacyjny, a nawet wielbłąd. Koszt nagrania płyty wyniósł 400 zł -to były czasy, to były ceny 🙂
… natomiast „Symfonia na sprzedaż” ma mocno pidżamowy klimat.
Istotnie, trudno się z tym nie zgodzić. Nawet była nagrywana u Sławka Mizerkiewicza w “Studio Czad”, ówczesnego gitarzysty Pidżamy.
Gramy z niej już jedynie tytułowy numer i „Cynamon”. Ludzie lubią ten utwór, mimo że to trzy akordy i nic więcej…, ale rozmawialiśmy o skomplikowaniu numerów. To często nie ma totalnie znaczenia. To też był taki okres, że chciałem odejść nieco od reggae, wrzucić trochę ska i punk rocka. Ta Pidżama też się tam przemycała.
Wspominałeś też kiedyś, że zdarzają się wam cały czas koncerty nierówne. Wypełnione sale, a później maksymalnie kilkadziesiąt osób. Ja byłem jesienią na koncercie w Opolu… tam frekwencja była słabsza. Odnoszę jednak wrażenie, że to właśnie takimi kameralnymi występami tylko jeszcze bardziej jednoczycie sobie fanów. To nie sztuka zagrać przecież dla tłumu…
Najtrudniejsze są takie koncerty. Jest pewien stres, kiedy gra się dla trzech tysięcy osób, ale to jest wtedy zupełnie inny flow. Najtrudniej jest zagrać dla małej publiczności. Ciężko zrobić to tak, aby nie wypadło sztucznie. Opole to była druga część trasy „Durny”, gdzie mieliśmy kilka gorszych frekwencyjnie koncertów. Na szczęście późniejszy „Folk Tour” był już zgoła inny i zabliźnił tamte rany. Tam, był już prawie wszędzie full. Niestety czasami zdarzają się takie słabsze koncerty i trzeba to ratować jakoś. Bardzo męczące jest wydobyć z siebie jeszcze większą energię dla znacznie mniejszej liczby ludzi. Musisz wtedy nieźle się nagimnastykować, powyginać jakoś, opowiedzieć anegdotę, rozluźnić w jakiś sposób atmosferę i też ośmielić jakoś tych ludzi. Na szczęście to nie pierwszyzna dla nas, ale za każdym razem jest ciężko. Są miasta, które są pewniakami, a są miasta, w których nigdy nie wiesz na co trafisz.
Jacek Stęszewski to jednak nie tylko Koniec Świata. Prawdziwą poezję śpiewaną prezentujesz na swoich solowych albumach. „Peweksówka” i „Księżycówka”. Nie masz poczucia, że gdybyś urodził się wcześniej i zaczął grać wcześniej, byłbyś znakomitym bardem z gitarą?
Kilka osób mi mówiło, że trochę za późno się urodziłem i nieco się minąłem z czasem, ale nie wiem, czy mają rację i nie wiem, czy wierzę w te słowa. Gdybym urodził się wcześniej, to myślę, że nie miałbym szans w konkurencji z Kaczmarskim, Gintrowskim, Łapińskim, Grechutą, czy Sikorowskim. Wtedy ta scena była znacznie mocniejsza niż teraz… choć w sumie obecnie też mamy wielu świetnych songwriterów. Bardzo mi się podoba twórczość Zuzanny Moczek. Dziewczyna z gitarą, która gra też na akordeonie. Ma bardzo fajne piosenki, też działa mocno niezależnie. Mamy też Wojtka Szumańskiego, który ostatnimi czasy robi się coraz bardziej popularny, on już jest bardzo mocnym zawodnikiem, kurde świetne ma te piosenki. I bardzo dobrze - niech popularyzuje się ten nasz gatunek oraz wykonawcy niosący pochodnię piosenki z tekstem, podkreślam z tekstem. Moje ostatnie odkrycie to Grzesiu Paczkowski - zapowiada się bardzo obiecująco. Generalnie nie ma co biadolić i snuć teorii co by było gdyby, jesteśmy tu i teraz.
„Peweksówka” to powrót do twoich ulubionych lat. Sentymentalna, w tym dobrym tego słowa znaczeniu, taka „misiowa”. „Księżycówka” jest za to niezwykle liryczna. Idealna do recitalu z gitarą przy drobnym akompaniamencie. Taki był zamysł? Zbiór piosenek w barowej stylistyce?
Tak, „Księżycówka” jest zdecydowanie bardziej nostalgiczna i poważna. To inny klimat, bardziej mroczny i tajemniczy. „Peweksówka” to natomiast pocztówka z tamtych lat, trochę kabaretówka. To po prostu takie dobre wspomnienia z dzieciństwa. My dzieciaki tamtego pokolenia, nie mieliśmy tych wszystkich problemów dorosłych, może był deficyt słodyczy, brzoskwiń w puszce, klocków lego, czy markowych ciuchów, ale generalnie mieliśmy to w dupie. Chcieliśmy tylko rzucić tornister pod biurko i od razu wyjść na dwór grać w piłkę. Zawołać głośno stojąc pod oknami “Mamo zrzuć mi picie i kanapkę!” i grać dalej aż zrobi się tak ciemno, że nie będzie widać bali. Już nigdy potem nie odczuwałem tak silnych emocji jak na mundialu Italia ‘90 - to były najlepesze MIstrzostwa Świata. Być może dlatego, że znałem imię i nazwisko każdego zawodnika z każdej drużyny, łącznie z klubem, w którym grał na co dzień - mimo, że nie było wtedy internetu 🙂
To znowu zbiór fantastycznych tekstów. „Grzybobranie” to jedna z najbardziej plastycznych opowieści, jakie słyszałem w muzyce. <śmiech>
To jest prawdziwa historia mojego dobrego przyjaciela, którego nagrałem z resztą bez jego wiedzy, kiedy mi ją opowiadał. Jak tylko zaczął, to od razu wiedziałem, że to będzie materiał na piosenkę.
Ta plastyczność, o której wspominasz… z czasem zacząłem się zastanawiać nad tekstami, żeby po prostu nie pisać o niczym. Na „Korzeniach” czy „Symfonii na sprzedaż” one niby o czymś są, ale tak naprawdę o niczym. Jak zacząłem wchodzić coraz mocniej w Kaczmarskiego, to tę plastyczność wziąłem właśnie stamtąd. Musi być w utworze zawsze jakaś puenta, zakończenie. Wtedy przybiera to właściwą formę opowiadania, jakiejś historii.
Uderzę teraz z zupełnie innej flanki. Wiesz, kto zajął w zeszłym roku piąte miejsce w tabeli piłkarskiej drugiej Bundesligi?
Podejrzewam, że St. Pauli…
Domyślasz się pewnie czemu o to pytam. <śmiech> Chodzi mi oczywiście o zapowiadany przez Ciebie, trzeci w twoim dorobku, solowy krążek.
Siódmego sierpnia (wywiad przeprowadzony został piątego sierpnia) zaczynam nagrywać gitary. Nagraliśmy już z resztą dwie piosenki na próbę - „Poland Road” i „Paprochy”, które teraz tylko czekają na klip. Jak tylko będą gotowe, pójdą w świat. Natomiast, tak jak wspominam, start nagrań do płyty jest teraz w poniedziałek.
Czym będzie ten nowy krążek? Muzycznie co na nim usłyszymy?
Na pewno będzie to smutna i raczej poważna płyta, czyli bliżej jej będzie do “Księżycówki”. Muzycznie będzie raczej oszczędnie i organicznie. Odnoszę też wrażenie, że będzie to mój najsmutniejszy tekstowo album. Będą tylko dwa akcenty wesołe - „YouTube Story” i „Hotel Silesia”. Dlaczego tak? Pamiętam jak dawno temu rozmawialiśmy po którymś koncercie z Darią (Daria Pacuda) i z Januszem (Janusz Binkowski). Daria stwierdziła, że płyta powinna być smutna, że powinniśmy zrobić smutne piosenki, bo życie jest smutne. Wtedy dobrze się to pisze, dobrze się to gra, zwłaszcza w naszym TriO. Zacząłem więc sięgać do głębi tej ciemności, która gdzieś w każdym z nas siedzi. Między innymi „St. Pauli” jest taką piosenką. To chyba najsmutniejszy numer jaki kiedykolwiek napisałem. Nawet Johan odpisał zaraz po przesłuchaniu St. Pauli, że smutne bardzo. Choć w pewnych momentach ten krążek też będzie dawał nadzieję i będzie budował odporność na tę czerń. Zresztą o muzyce się nie mówi, tylko powinno się jej słuchać, jak ktoś to kiedyś celnie powiedział. Całość będzie dostępna oczywiście jako długogrający album, również na Spotify, czy też innych serwisach streamingowych.
A dlaczego taki tytuł? Przez dłuższy czas nic mi nie wchodziło do łba. Były co prawda jakieś robocze tytuły, ale ciulate, bez jaj takie. Ostatnio jednak poszedłem na mocno punkowy, niezależny koncert. Grał między innymi Kastet. Całość odbyła się w bardzo fajnym miejscu, bo na zadaszonym skateparku. Dawno nie byłem na takiej imprezie i bardzo mi się spodobał klimat, odżyły wspomnienia, ten klimat, ten luz. Świetna muza, punki w pogo, w tle goście jeżdżący na deskach. Po prostu magia! Jedna z osób, które tam były, miała naszywkę z napisem „St. Pauli”. Kiedyś miałem coś podobnego i przypomniały mi się fajne czasy tej punkowej swobody.. Potem zrobiłem piosenkę, którą tak nazwałem i na tyle mi się to spodobało, że tak nazwałem też płytę.
Oprócz premiery solowego krążka, będzie też standardowo jesienna trasa koncertowa Końca Świata? To kontynuacja Folk Tour, czy całość odbędzie się pod innym szyldem?
Tak, to będzie Folk Tour 2 i tym razem odwiedzimy:
Lublin, Ostrowiec Świętokrzyski, Olsztyn, Łódź, Elbląg, Białystok, Suwałki, Poznań, Kraków, Szczecin, Warszawa, Sosnowiec, Bielsko Biała.
To, skoro zbliżamy się do końca. Czy czujesz się spełniony?
Absolutnie nie, bo chciałbym jeszcze wiele zrobić.
Będę spełniony bardziej, jak nagram już tę płytę, o której przed chwilą wspominaliśmy. Bardzo się denerwuję i ten okres, który teraz jest przede mną będzie najbardziej pracowitym okresem w moim życiu. Praca zawodowa, codzienna rodzinna bieżączka, nagranie płyty solo, organizacja trasy koncertowej Końca Świata i solo. Wcześniej chcę zrobić jeszcze 5 teledysków do swojego solowego krążka, a dodatkowo zaraz będziemy nagrywać cztery piosenki z Końcem Świata, nad którymi aktualnie pracujemy. Wszystko dzieje się teraz, tutaj, na raz i muszę to jakoś pozpinać i ogarnąć, tam zacząć, tam skończyć, zanim mózg mi wyleci w kosmos. Wstaję więc codziennie o piątej / szóstej rano, suplementuje się, ograniczam alko, żeby tej energii starczyło na wszystko i buduje, organizuję.
Zdecydowanie więc nie jestem do końca spełniony. Jeszcze sporo pomysłów i planów mam w głowie.
© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone
Kuba Sienkiewicz: W bardziej normalnych czasach też znajdę tematy do śpiewania
Zacznę nietypowo. Nadal zmyśla Pan historie w wywiadach?
To już nieaktualne. Miałem taki etap, że faktycznie pytania mnie już nużyły i bawiłem się odpowiedziami, żeby urozmaicić sobie samemu te wywiady. Wymyślałem więc za każdym razem inną wersję odpowiedzi na to samo pytanie. Dzisiaj trzymam się zasady, że każde zapytanie jest przydatne, żeby powiedzieć coś, na czym mi zależy. Zawsze są jakieś bieżące sprawy, o których można w wywiadzie powiedzieć. Ciekawe, co dzisiaj nam podejdzie.
Kiedy przeczytałem w Pana książce, że dziennikarze nie mają z Panem łatwo nabrałem obaw… ale myślę, że jest Pan człowiekiem, który mimo wszystko ma wiele ciekawych rzeczy do powiedzenia. Chociażby miejsce, w którym się aktualnie znajdujemy. To dawny dom Pana ciotki, Krystyny Sienkiewicz?
Tak, znajdujemy się w domu po Krystynie Sienkiewicz, która zmarła w 2017 roku. Tutaj, gdzie akurat siedzimy, mieściła się restauracja „Pod podłogą z jadłem”. Kiedy dwa lata temu zmarł kierownik tej restauracji, zorganizowałem tu salę prób „Amusja” oraz czytelnię „Czaruś” - na cześć najstarszego i nadal żyjącego psa, który mi po Krystynie pozostał. Mam więcej zwierząt: cztery koty i dwa psy. Jednym z nich jest właśnie Czaruś. Po Krystynie Sienkiewicz została cała gromadka. Kiedy trafiła do szpitala, w ostatnim tygodniu swojego życia, bardzo się niepokoiła co będzie z jej zwierzętami. Moja dziewczyna i ja obiecaliśmy jej, kiedy jeszcze była świadoma, że się nimi zajmiemy. Do dziś dwoje z tych zwierzaków żyje - żywe skamieliny <śmiech>
Biorąc pod uwagę, że podkreśla Pan swoje przywiązanie do miejsca i krajobrazu, domyślam się, że to dla Pana takie własne miejsce na ziemi? Ogólnie dzielnica Bielany jest Panu niezwykle bliska?
Na Bielany sprowadziłem się w roku 1975. Na początku było to mieszkanie na Słodowcu, przy ulicy Gąbińskiej, niedaleko Parku Olszyna. Przeprowadziłem się akurat w roku, w którym zaczęła się budowa Trasy Toruńskiej. Ta budowa trwała 40 lat, zakończyła się w 2015 roku. Zatem spory fragment mojego życia upłynął w cieniu budowy Trasy Toruńskiej. Ona jakby wyznaczała cała epokę dla mnie. <śmiech> Chociaż potem ze Słodowca przenosiłem się na Gwiaździstą, miałem też etap ursynowski i kilkanaście lat mieszkania w Piasecznie. Teraz jestem z powrotem na Bielanach.
Są jeszcze takie miejsca, może gdzieś w Stolicy, gdzie czuję się Pan równie dobrze?
Bardzo lubię Stary Mokotów. Ostatnio odkryłem ciekawe miejsce - Nowy Teatr przy ulicy Madalińskiego. Można tam zjeść późne śniadanie połączone z obiadem. W dodatku jest to kuchnia wegańska, a ja akurat jestem już od kilku lat na diecie roślinnej. Więc bardzo mi pasuje, żeby od czasu do czasu się tam stołować. Miła, przyjazna przestrzeń. Parę razy już tam byłem i chętnie będę tam wracał. Lubię też czasami znaleźć się na plaży nad Wisłą, niezależnie czy płonie tam ognisko, czy nie. Były takie lata, jeszcze kiedy pracowałem w Szpitalu Bródnowskim, że po pracy jechałem na plażę niedaleko ZOO i kąpałem się w Wiśle. Nawet zwróciła na mnie uwagę policja wodna, przywołując mnie do porządku przy pomocy megafonu. <śmiech>
Postaram się też jak ognia unikać pytań o łączenie zawodu lekarza z zawodem artysty. To pytanie, które podejrzewam, pojawia się w większości z Pana wywiadów. Domyślam się też, że nie robi to już na Panu większego wrażenia. W końcu nieczęsto zdarza się okazja porozmawiać z praktykującym lekarzem i jednocześnie praktykującym artystą…
Ja też do tego pytania z biegiem czasu inaczej podchodzę i w miarę jak lepiej samego siebie rozumiem, to potrafię chyba lepiej na nie odpowiedzieć. Ostatnio jestem na takim etapie, że uważam siebie za nieuleczalnego dwuzawodowca. Próbowałem zrezygnować zarówno z jednego, jak i drugiego - nie udawało się. Ostatecznie ukształtowało się to na takim poziomie, żeby dało się to, z jakością nadającą do zaakceptowania, łączyć. Wiadomo, że generalnie nie jest dobrze się rozdwajać ani roztrajać, bo nic nie wychodzi dobrze. Ponieważ jednak swoją praktykę lekarską bardzo lubię, ograniczyłem ją jedynie do praktyki ambulatoryjnej. Tu prawdopodobnie zadziałał silny przykład mamy, która była znakomitym psychiatrą. Pracowała w Tworkach. Miałem okazję obserwować ją w pracy nie tylko na dyżurach, ale również i w ambulatorium. To chyba potem odezwało się przy wyborze studiów, a teraz zostałem przy praktyce ambulatoryjnej, jak mama w ostatnim okresie życia. Obecnie pracuję w sumie w czterech gabinetach. W tygodniu mam co robić.
Z piosenek pewnie też ciężko zrezygnować…
Zdecydowanie. Ja lubię pisać piosenki, a skoro już piszę, to lubię się nimi dzielić. Wcześniej estrada była oparta, w moim przypadku, na kompleksie narcyza. Lubiłem być podziwiany. W tej chwili podziwiać już nie ma czego, ale dzielić się twórczością nadal lubię, tak jak lubiłem to robić jeszcze w liceum. Wtedy zaczynałem pisać piosenki i ludzie prosili mnie o to, aby śpiewać swoje bądź czyjeś utwory. Teraz to wróciło na podobną niszę, jak wtedy. Gram głównie na małych scenach - w domach kultury, w teatrach czy klubach. Zazwyczaj też w małych składach. Elektryczne Gitary mają coraz mniej koncertów, ale ciągle jest zapotrzebowanie. Żeby jakoś psychicznie wytrzymać wykonywanie dość podobnego repertuaru, to założyłem salę prób. Przychodzimy tutaj, opracowujemy nowe wersje piosenek, sięgamy do tych piosenek mniej granych. Trochę przemycamy nowych, też dla naszego komfortu. Żeby i publiczność była zadowolona i wykonawca się nie męczył.
Choć, jak wspominał Pan w swojej autobiografii, ta dwuzawodowość łączyła się. Zdarzało się, że był Pan wzywany na oddział pod hasłem „pacjent w śpiączce”, a chwilę później ten właśnie pacjent rzucał do Pana „O, to Kuba Sienkiewicz”…
Tak, i to nie jest zmyślona historia. Pacjent był w zupełnie dobrej formie, rozpoznał mnie. Nie musiałem już żadnych testów przeprowadzać, a na pewno nie był w śpiączce. <śmiech>
Było więcej takich zabawnych historii? Zawód artysty pomagał w pracy lekarza?
Tak, oczywiście. Będąc znanym z estrady mogłem na przykład łatwiej załatwić dofinansowanie jakiegoś projektu badawczego czy wyjazd na sympozjum albo konferencję. To mi pomagało, bo jednak sponsorowanie lekarzy polega też na tym, że firma farmaceutyczna inwestuje swój sponsoring w kogoś rozpoznawalnego. Różne obserwacje z praktyki lekarskiej stanowiły po jakimś czasie materiał do piosenek. Oczywiście w sposób przetworzony, ale to seryjne doświadczenie z ludźmi przekładało się na różne pomysły.
Przejdźmy jednak do najnowszego albumu w Pana kolekcji… a właściwie powinienem powiedzieć „solowego programu”, bo widziałem, że lubi Pan takiego określenia używać.
Obecnie najpopularniejszy sposób słuchania muzyki polega na korzystaniu ze streamingu. Więc określenie program bardziej pasuje. Wiemy też dobrze, że wykonawcy lubią teraz swoje nowe utwory dawkować pojedynczo, w postaci singli, lub co najwyżej EP-ki. Ja jeszcze jestem przyzwyczajony do formy pełnego albumu. Choć z kolegami z Elektrycznych Gitar odeszliśmy ostatnio od tego i wydaliśmy singiel z piosenką „Ziemia”. Jest on zapowiedzią kolejnych nowości. Z tym się jednak nie spieszymy. Jesteśmy już w takim wieku, że nie warto.
Właściwie jaką płytą jest „Moja Bańka”?
„Moja Bańka” jest pełnym, 40-minutowym programem. To album koncepcyjny, opiera się na mojej osobistej polemice z narodową konserwą. Zawiera wątki polityczne, światopoglądowe i obyczajowe. To trudna płyta, niektórzy odbierają ją nawet jaką depresyjną. Ona jest o Polsce, o świecie i o mnie. Więc musi być depresyjna <śmiech>
Zaprasza Pan tam słuchaczy do swojej (jak sam tytuł wskazuje) bańki. Ale właśnie… bańki informacyjnej?
Dokładnie, chodzi o bańkę informacyjną. Na okładce płyty jest moje zdjęcie, kiedy jestem zasłuchany w radyjko Szarotka. Okładka oddaje fakt, że śpiewam również o sobie. Sam też selekcjonuję informacje dopływające ze świata i jakąś bańką się otaczam. Ten podział na bańki jest zauważalny nie tylko w Polsce, ale też na całym świecie. Temat jest uniwersalny.
Sam album, mam wrażenie, ma nastrój trochę takiego domowego muzykowania. W warstwie muzycznej jest dość spokojnie, minimalistycznie, domowo. Tekstowo, tak jak Pan wspominał, to polemika z narodowym nacjonalizmem i konserwatyzmem. To też sporo szyderstwa, nie stroni Pan od ironii…
Gorycz, ironia i szyderstwo - to moje główne środki wyrazu. Już zaczynając od pierwszej piosenki „Rachuciachu”, gdzie podmiotem lirycznym jest dziecko, które obserwuje świat. Ono stanie się w przyszłości takie samo, jak ten świat, którym przesiąka i który obserwuje w dzieciństwie. Okropny świat, który powiela te same klęski i upadki w kolejnych pokoleniach. Na zachętę jednak powiem, że wszystko jest podane lekko, bez męki.
Uderza Pan też w wartości. Pełna swoboda przy tworzeniu tej płyty przekształciła się płytę dojrzałą, ale też w artystyczną prowokację. Włożył pan kij w mrowisko.
Mamy tu tęczową Maryjkę, ludobójstwo z bogiem na sztandarach, antykomunistów urodzonych 40 lat za późno, pochwałę polskiego szmalcownictwa i kolaboracji, pomnikozę, narodowców błądzących na manowcach, czyli aktualny krajobraz Polski. O dziwo piosenki są dobrze przyjmowane nawet na terenach opanowanych przez wyborców prawicy.
Jest Pan jednym z przedstawicieli estrady o określonych wyraźnie poglądach. Pana słuchacze na pewno mogli się spodziewać, w jaki sposób będą ukierunkowanie Pana nowe utwory…
Miałem wątpliwości, bo wydawałem album w grudniu zeszłego roku i wtedy było dość entuzjastyczne nastawienie do przyszłości, że jednak rządy się w Polsce zmienią. Wątpliwości moje polegały na tym, czy wydając taką płytę powoli nie zbliżam się do kopania leżącego. Jednak jak pokazały kolejne miesiące, sytuacja nie jest taka oczywista. <śmiech> Wiadomo, że dla piosenkarza zaangażowanego lepiej jak jest źle, bo wtedy jest powód do kontestacji. Jednak zapewniam, że bardziej w normalnych czasach też znajduję tematy do śpiewania.
Kiedy pojawia się temat Pana dzieci, siłą rzeczy mówi się najwięcej o Kasi i Jacku. Tutaj zaśpiewała z Panem najmłodsza córka - Zosia. Myśli Pan, że pójdzie w ich ślady?
Najmłodsza córka, lat wówczas 12. Bardzo jestem zadowolony, uważam jej głos za istotną ozdobę tej płyty. Obecnie skończyła już pierwszy stopień, zdecydowała się iść do szkoły muzycznej drugiego stopnia. Wygląda na to, że muzyka będzie w jej życiu ważna. Co prawda u małego dziecka trudno jeszcze powiedzieć co się wyklaruje. Teraz dzieci są zmuszane do podejmowania dosyć wcześnie pewnych, trudnych decyzji poprzez profilowanie szkoły. Muszą nawet określić priorytety co do profilu klasy. Oczywiście to można odkręcić. Jednak dziecko jest już w pewnym sensie skrępowane. To są rzeczy, o których trzeba już myśleć i rzeczy, o których ja w tym wieku jeszcze nie myślałem.
Rodzina Sienkiewiczów, w tym sensie artystycznym, cały czas jest gdzieś obecna. Pana Ciotka - Krystyna Sienkiewicz, Pan i teraz Pana dzieci…
Tak, jeszcze pomiędzy Kasią, Jackiem i Zosią jest Julia Sienkiewicz, która jest już dorosła, ale nadal uczy się muzyki. Szkoli się w pianinie jazzowym i wokalistyce, więc pewnie też zechce z tym kiedyś wyjść do ludzi. Zobaczymy, bardzo chciałbym, aby tak było.
Skoro otworzyliśmy już ten temat potomstwa… obecna popularność Kwiatu Jabłoni, osiągnęła wielkość na miarę co najmniej tej, którą osiągnęły Elektryczne Gitary w latach 90.
Większą, zdecydowanie większą. Oni są już innym pokoleniem. Są perfekcyjni, tam nie ma żadnej niedoróbki, wszystko jest dopracowane i dopięte na ostatni guzik. Bilety na koncerty sprzedają się w kilka minut. To jest dla mnie w ogóle nie do pomyślenia.
Wydaje mi się jednak, że ta obecna konwencja kameralnego bardzo teraz Panu odpowiada…
Tak, zdecydowanie tak. To jest mój żywioł. Tam gdzie widownia jest blisko, gdzie mogę nawiązać z nią kontakt, skomentować coś, znaleźć bieżący kontekst. To jest mi bliższe. Kiedy grałem na koncercie „Przystanek Woodstock”, a przed nami było ok. 500 000 ludzi, miałem wrażenie, że obserwuję jakiś krajobraz. Że to jest po prostu pejzaż. <śmiech>
Teksty na „Mojej Bańce” są, tak jak wspominaliśmy, dość wyraźnie ukierunkowane. Przeglądałem sporo ostatnich Pana wywiadów. Jest dużo o muzyce, zawodzie lekarza. Ale wiele z nich to po prostu rozmowy światopoglądowo-polityczne, więc zahaczę o ten wątek. Mamy ponure pod tym względem czasy? Rzeczy dziejące się obecnie w polskiej polityce nie nastrajają optymistycznie?
To, co bym najbardziej podkreślał, to fakt dewastacji pozycji Polski w polityce międzynarodowej, szczególnie w kontekście naszego bezpieczeństwa. O sprawach gospodarczych można dyskutować. Nawet sam Donald Tusk chwali zarówno przekop Mierzei Wiślanej, jak i Centralny Port Komunikacyjny. Ja się nabijam z tego podczas koncertów, z tych flagowych inwestycji. Jednak nie to jest najważniejsze. Najgorsze jest dewastowanie naszego bezpieczeństwa, skłócanie nas z sojusznikami, niszczenie służb wojskowych, kontraktów militarnych. To są rzeczy, z którymi nie można igrać. W ten sposób znajdziemy się sami, w strefie niczyjej i polegniemy. To są działania robione tylko po to, aby utrzymać władzę. Nie zwraca się uwagi na to, co będzie później. Może być taka sytuacja, że będziemy potrzebowali tej pomocy, a sojusznicy się na nas wypną…
Pan walczy z tym trochę na swój sposób - sposób bardzo charakterystyczny, poprzez ironię. Pamiętam występ w Opolu w 2016 roku. Zrobił na mnie wrażenie, zawsze tak sobie wyobrażałem artystę zbuntowanego. Wychodzi na scenę, wszystko wydaje się normalne… aż tu nagle pojawia się niespodziewana zwrotka. Ironiczne, ale organizatorzy nie kryli pewnie niemiłego dla siebie zaskoczenia.
Na próbie faktycznie jej nie zaśpiewałem, dopiero na wizji <śmiech>. Ja jeszcze pod koniec 2015 roku uważałem, że środowisko artystyczne nie powinno się dzielić i skłócać politycznie… że powinniśmy być ponad to. Okazało się jednak, że dawno jest po wszystkim. Już wtedy funkcjonowali twórcy zdecydowanie opowiedzeni po stronie prawicowego, konserwatywnego populizmu. Akurat piosenka „Kiler” idealnie nadawała się do tej formy protestu, ponieważ był to dzień festiwalu opolskiego, gdzie były wykonywane utwory związane z filmami. Skoro „Kiler”, to pomyślałem, że piosenka ma taką otwartą formę w końcowej części, że mogę tam podmienić tekst. I po prostu to zrobiłem.
Zapewne od tego czasu telefon z Woronicza już się nie pojawił?
Nie… aczkolwiek nie w stu procentach. Na przykład regionalna telewizja publiczna jeszcze przez kilka lat puszczała moje piosenki historyczne z programów o tej tematyce, czyli „Historia” oraz „Czasowniki”. W roku 2016 byłem natomiast u Ryszarda Makowskiego w audycji „Cafe Piosenka”, także w telewizji regionalnej. To chyba jednak były moje ostatnie podrygi, bo później TVP zrobiła się już tak nachalnie partyjna, że już mnie nie zapraszano.
Z Elektrycznymi Gitarami gracie wciąż, choć tak jak Pan wspominał gracie mniej. Leży tutaj przy mnie Wasz ostatni krążek - „2020”, niedawno wrzuciliście do sieci utwór „Ziemia”. To zapowiedź nadchodzącej płyty czy po prostu należy to traktować jako pojedynczą publikację?
Poszliśmy za ciosem i przygotowaliśmy oraz przećwiczyliśmy w sumie 4-5 piosenek tak, aby powiesić je w odstępach co parę miesięcy. Na pewno powstanie z tego EP-ka, a potem zobaczymy… Nikt nie oczekuje od Elektrycznych Gitar całej płyty, więc myślę, że będziemy raczej dozować.
Zespół Elektryczne Gitary mógł przecież nie powstać. Początkowo nie był Pan przekonany do nowego brzmienia swoich utworów, powstałych w latach 80. Jak sam Pan wspomina, Piotr Łojek, który namawiał do założenia grupy - bardzo Pana denerwował. Mimo tego, koniec końców dopiął swego, a zespół zaczął grać.
Namawiał Piotr Łojek, ale też Rafał Kwaśniewski, którzy wykonali bardzo znaczącą pracę promocyjną. Nasze demówki roznosili do rozgłośni, a tych powstawała wtedy cała masa, bo to był rok 89’ i początek lat 90. Oni chodzili po tych rozgłośniach i kopiowali te piosenki na taśmy szpulowe. Wtedy krótka taśma szpulowa, czyli radiówka, służyła jako singiel do emisji radiowej. Redaktorzy radiowi bardzo nasze kawałki polubili i puszczali je w naprawdę dużych ilościach. Nie w ten sposób, że promowali jeden czy dwa utwory w formie powersingli, tylko puścili wszystko co tam przynieśliśmy, a nagraliśmy takie demo złożone chyba z 12 utworów. Stworzyło to atmosferę oczekiwania na płytę. Już mieliśmy dużo emisji, a taka normalna płyta kompaktowa ukazała się dopiero w 1992 roku, kaseta rok wcześniej. Wyraźny skok popularności zauważyliśmy, gdy weszła do sprzedaży płyta kompaktowa, która bardzo ułatwiła emisję piosenek.
Te pierwsze albumy Elektrycznych Gitar są obecnie właściwie niedostępne. Nie było chyba żadnych wznowień…
Nie było wznowień tych dwóch pierwszych płyt, czyli „Wielkiej radości” i „A ty co”. Jest jednak w tym temacie dobra wiadomość. Na święta oba te albumy pojawią się w wersji winylowej.
Nazwę wybraliście dość prostą - Elektryczne Gitary. Do głowy przychodzą od razu… Czerwone Gitary. Widziałem tegoroczny wywiad w TVN, gdzie Andrzej Sołtysik był bliski, żeby dokonać tej klasycznej pomyłki.
Nie jest to na szczęście bolesna pomyłka. Trochę stylistyki Czerwonych Gitar przeniknęło do naszych pierwszych utworów, szczególnie tych wydanych na płycie „Wielka Radość”. To jednak bardzo szlachetny pop, więc nie zżymam się na to absolutnie.
Ja mam swoje, dwa główne przemyślenia na temat Pana zespołu. Po pierwsze uważam, że jesteście przykładem jednej z nielicznych grup w Polsce, którą znają wszyscy, niezależnie od pokolenia. Od najmłodszych do najstarszych i nawet jeśli myślą, że nie znają, to na pewno nie raz nucili którąś z Waszych piosenek. Chociażby „To już jest koniec”, „Co ty tutaj robisz”, „Nie pij Piotrek”, czy „Włosy”. Żartobliwie pomyślałem, że to utwory, które pasują na wszelkie wydarzenia. Od apeli szkolnych po pogrzeby. <śmiech> Ma Pan wrażenie powszechności i uniwersalności swoich piosenek?
Sam nawet wykonywałem na akademiach szkolnych piosenkę „To już jest koniec” u swoich dzieci. Te utwory były pisane tak, żeby w tekście, a nawet często w refrenie znajdowało się odniesienie do powszechnego ludzkiego doświadczenia, albo przynajmniej jakiś zwrot z mowy potocznej, który sprawiał, że piosenka łatwiej wpadała w ucho. Potem odwrotnie, te potoczne frazy wracały do języka zdekonstruowane przez piosenki. Tak się to nakręcało. Na tej zasadzie działały między innymi: „przewróciło się, niech leży”, „jestem z miasta”, „widać, słychać i czuć”.
Drugie przemyślenie, wiele z tych tekstów dojrzewa z czasem. Ja nuciłem „Dzieci wybiegły” już w szkole, ale dopiero kiedy podrosłem zrozumiałem jego prawdziwy przekaz. I właściwie Pana największy przebój ma mocno nihilistyczny charakter. Przewrotna sprawa, prawda? Jak się pan z tym czuje?
Tak, „Dzieci wybiegły” można traktować jako największy przebój. Nawet teledysk powieszony w serwisie YouTube, gdzieś w 2014 roku, zebrał wiele milionów odsłon. To jest piosenka charakterystyczna dla całej mojej twórczości - nihilistyczna, gorzka, ale dająca radość słuchaczowi. Ja generalnie mam niskie zdanie o gatunku ludzkim i staram się to w utworach przekazywać.
Pozostając w temacie tekstów. Słowa do piosenki „Co ty tutaj robisz” powstały na oddziale szpitalnym…
Inspiracja była mocno osobista. Ten tekst to refleksja człowieka znajdującego się w sytuacji, którą sobie sam narzucił, ale nie do końca mu odpowiada. No i w tym momencie pada to pytanie… a ponieważ doświadczenie w tym zakresie jest powszechne, nie tylko w życiu osobistym, ale często w życiu zawodowym, to ten utwór był tak popularny.
A „To już jest koniec”? Odnosi się do jakieś konkretnej sytuacji?
Wydaje mi się, że to piosenka napisana w oparciu o „Lokomotywę” Tuwima, a między wierszami intuicyjnie przewidywała upadek PRL-u. Ona powstała chyba w 1987 roku, mniej więcej w tym samym czasie kiedy „Dzieci wybiegły”. To przeczucie tego końca epoki tam się przewija.
Ale oprócz popularnych i znanych do dziś płyt Elektrycznych Gitar, wydawał Pan również albumy solowe. Mam tu na myśli m.in. „Od morza do morza” oraz „Źródło”. Płyty, na których zawarte zostały m.in. piosenki Pana idoli - Jacka Kleyffa oraz Jana Kelusa. Przechodzę do tego wątku, bo po pierwsze to bardzo interesujący fragment Pana biografii, a po drugie okazało się, że moja ulubiona piosenka wcale nie pochodzi z repertuaru Elektrycznych Gitar, a właśnie z jednej z tych płyt. Utwór „Fiat 126p”. Świetny tekst o niezwykle prozaicznej rzeczy - dojeździe i powrocie z pracy…
„Fiat 126p” jest piosenką właśnie z płyty „Od morza do morza” i była to pierwsza moja solowa płyta, a autorem tego utworu jest Jan Krzysztof Kelus. Autor, który był jednym z niezależnych bardów lat 70., będący bardzo ważną postacią dla mnie. On też, poprzez samodzielne wydawanie własnych kaset, stworzył pewien model kultury niezależnej. Z resztą nie wydawał tylko swoich taśm, ale też innych autorów śpiewających. Proponował model rozliczenia, w którym osobie od której przegrywa się kasety, przekazywać tantiemy odwrotną drogą, tak aby trafiały one do autora. Ja się z tą koncepcją nie zgadzałem. Uważałem, że należy rozpowszechniać swoje utwory po to, aby się po prostu promować, a korzyści przyjdą w innym czasie.
Ale dlaczego to ważna postać? Po pierwsze ja utwory Kelusa śpiewałem, przy ogniskach, na prywatkach… a potem zobaczyłem go podczas recitalu na strajku okupacyjnym Akademii Medycznej w roku 1981. Co było dla mnie dodatkowo istotne okazało się, że Jan Kelus jest pracownikiem naszej Akademii, a konkretnie Zakładu Socjologii. Jednego dnia przybył do nas z fantastycznym wykładem na temat różnych technik psychosocjologicznych służących manipulowaniu społeczeństwem, a następnego wykonał recital autorski z utworów, które znałem, lubiłem i sam wykonywałem. Pomyślałem, że ja koniecznie też tak muszę i faktycznie tą drogą podążyłem.
Jacek Kleyff to z kolei autor tworzący w stylistyce folkowej, posługujący się bardzo żywą, nawet dramatyczną ekspresją. On był znany wtedy z Salonu Niezależnych, z formacji kabaretowo-artystycznej. Tam działali też Janusz Weiss i Michał Tarkowski. Potem w latach 80., Salon Niezależnych już nie występował. Mieli totalny zakaz urzędu kontroli czyli cenzury. Działali więc samodzielnie. Jacek Kleyff założył Orkiestrę Na Zdrowie i ja wtedy do niego dołączyłem jako gitarzysta solowy. Okazało się, że mieszkamy razem na Słodowcu i przez 2 lata u niego grałem. W tym czasie przyszedł mi do głowy pomysł, aby jego piosenki wydać. Ten pomysł zrealizowałem 10 lat później, w roku 1998 na płycie „Źródło”, która była w całości poświęcona jego repertuarowi.
Wspominaliśmy już o Kasi i Jacku. Kwiat Jabłoni, zespół Pana dzieci. Odnieśli wielki sukces, w tym momencie bilety na ich koncerty sprzedają się w moment, a płyty w ogromnych ilościach. Doradza im Pan? Dzwonią nadal z problemami?
Muszę powiedzieć, że w zeszłym tygodniu mieli awarię, nie dojechali na swoją audycję w radiu 357 - „Kwiatostan” i poprosili mnie o zastępstwo. Miałem na to 2 godziny. Zdążyłem, przygotowałem nagrania i poprowadziłem godzinną audycję. Wygląda na to, że jeszcze się przydaję <śmiech>.
Jedna rzeczy mnie nurtuje. Czy w końcu wystąpicie wspólnie?
Może w przyszłości tak. Do roku 2013 jeszcze występowaliśmy razem, oni mi akompaniowali na moich solowych koncertach. Natomiast wtedy rozpoczynała już działalność ich formacja Hollow Quartet. Uznaliśmy, że nie będziemy się afiszować z tymi rodzinnymi związkami i przestaliśmy zarówno występować razem, jak i wspominać o naszych rodzinnych związkach. Nie chcieliśmy sytuacji, gdzie pójdzie jakaś plotka, że oni uzyskali coś dzięki mnie. To się udało, bo dopiero jak już mieli ugruntowaną pozycję to wróciliśmy do tematu. Są jednak bardzo zajęci i mają bardzo dużo planów, które nie uwzględniają mnie. Niech sobie najpierw je zrealizują. <śmiech>
Kiedy umawialiśmy się na rozmowę, rzucił Pan żartobliwie, że poprosi o przypomnienie dzień wcześniej, w końcu pamięć już nie ta sama co w młodości. Myśli Pan powoli o emeryturze?
Pewne takie horyzonty już sobie porobiłem. Do czerwca przyszłego roku będę pracował w fundacji, gdzie zajmuje się osobami z chorobą Parkinsona i zakończę tym samym nasz, ponad 20-letni okres współpracy. W Szpitalu Bródnowskim zakończę pracę w listopadzie 2024 roku. Zostawię sobie jeszcze dwa gabinety, tu na Bielanach, ale nie będę już dużo pracował. Chciałbym po prostu mieć czas na domowe muzykowanie. Tak widzę na razie swoją częściową emeryturę. Chciałbym zrealizować jeszcze pewne pomysły twórcze. Jestem w trakcie nagrywania kolejnej płyty, która powinna się ukazać w analogicznym okresie, co „Moja Bańka”, czyli grudzień tego roku. A w szufladzie dojrzewają jeszcze kolejne programy. Jest co nagrywać.
Kariera artysty zdaje się jednak nie mieć aż takich ograniczeń. Wyobraża sobie Pan siebie za 10-15 lat na scenie, nawet w tej kameralnej formie? Jest dzisiaj wielu, którzy pokazują, że granice wieku właściwie nie istnieją.
To znaczy zależy jaki gatunek się uprawia. W przypadku piosenki autorskiej, którą gram na siedząco, nie udaje młodszego niż jestem, to spokojnie dam radę.
Aczkolwiek w przypadku muzyki rockowej ta granica też się mocno przesunęła… Istnieją szlachetne przykłady, takie jak chociażby Mick Jagger…
Ale Mick Jagger jest w lepszej kondycji fizycznej <śmiech>. Dbał o siebie, przynajmniej o swoją sprawność ruchową, dbał konsekwentnie i to procentuje mu teraz, na stare lata. Ja tak nie dbałem, więc muszę robić w nieco innym gatunku. <śmiech>
Wspomina Pan, że kolejna płyta jest już gotowa. Zdradzi Pan coś więcej na ten temat?
Rzeczywiście jeszcze o niej nie mówiłem. Roboczy tytuł „Pani Bóg” . Nagrywam ją z wybitnymi muzykami grającymi w stylu gypsy swing (Sebastian Ruciński, Tomasz Wójcik) ze Śląska. Współpracuję z nimi przy formacji, którą nazwaliśmy Kwartet Jurajski. Od kilku lat, jeśli jest jakaś dobra okazja, południe Polski obstawiamy właśnie Kwartetem Jurajskim. Wydaliśmy również płytę „Drugie dno”, która była mocno elektryczna. Bardziej elektryczna niż Elektryczne Gitary. Tym razem nagrywamy zupełnie akustyczne wersje piosenek, w stylu takiego jazzu gitarowego z kręgu Hot Club de France.
Tematycznie to będzie płyta odpowiadająca „Mojej Bańce”?
Niestety tak. <śmiech> Płyta będzie nadal zaangażowana.
I na koniec. W książce wspomina pan, że czas teraz na komponowanie muzyki do filmów katastroficznych. Niedługo później jest mowa o muzyce do toalet. Co teraz w takim razie?
Różne takie programy przychodzą mi do głowy. <śmiech> To był akurat żart, taki dość hermetyczny. Aluzja jest tutaj do Funduszu Popierania Twórczości Stowarzyszenia Autorów ZAIKS, gdzie można wymyślić projekt artystyczny i jak się to dobrze uzasadni, to uzyskać jakieś częściowe finansowanie. Pojawia się więc taki pomysł jak muzyka do toalet, muzyka na parking… Pytano mnie ostatnio czy zrobiłbym muzykę do kolejnej części „Kilera”. Oczywiście, zrobiłbym. Tylko to jest chyba na razie w sferze pomysłów i pobożnych życzeń. Może po prostu sam Cezary Pazura był entuzjastą tego pomysłu i zaraził innych taką wizją. Do tego potrzeba jednak całego sztabu ludzi. Na tym poziomie produkcji, jak kręcono poprzednie części, na pewno by to nie przeszło. Jeżeli się to wydarzy, to dobrze. Jeżeli się nie wydarzy, to drugie dobrze.
© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone
Piotr Banach: Cieszę, się, że wciąż nagrywam krążki takie jak „Zdecydowana Mniejszość”
26 kwietnia, równo dwa tygodnie temu, miała miejsce premiera najnowszej płyty BAiKA, czyli duetu, który współtworzysz ze swoją partnerką Katarzyną Figaj (Kafi). Tak na świeżo, te kilkanaście dni po premierze. Jakie odczucia przychodzą ci do głowy? Pisałeś w swoich mediach społecznościowych, że proces powstawania tego krążka to była dość długa i ciężka przeprawa.
Tak, ale to głównie dlatego, że Kafi wyznaczyła bardzo sztywne ramy czasowe. Określiła, że chciałaby, aby płyta ukazała się wtedy i wtedy… a, że doskonale zdaje sobie sprawę, że jestem artystą deadlinowym, to wiedziała, że bez tego może się to przeciągać w nieskończoność. Na zasadzie: mam natchnienie, nie mam natchnienia. Więc w tym sensie było ciężko. Przez kilka miesięcy naprawdę ciężko pracowałem, siedziałem po 12 godzin w studio domowym. Natomiast jeśli chodzi o proces twórczy, to on nigdy nie był dla mnie męczący czy skomplikowany. Największym dla mnie problemem przy nagrywaniu jest przełożenie tego pomysłu, natchnienia na strawne dla innych komunikaty. Dla mnie ten proces kończy się w momencie doprowadzenia w głowie piosenki do końca. Potem to nagrywanie to już jest taka po prostu rzemieślnicza praca. Wiem, co mam w głowie i muszę przenieść to na konkretne instrumenty. Wtedy faktycznie czuję, że pracuję. Tak to, jest to dla mnie czysta przyjemność i coś, nad czym nie mam za bardzo kontroli.
Wspomniałeś też, że płyta zbiera przychylne recenzje, również wśród osób z branży. Jesteś z niej tak samo zadowolony? Może teraz, już na spokojnie, jest coś co byś poprawił/zmodyfikował?
Wiadomo, że przez to, że pracowałem pod jakąś tam presją czasu, to teraz pewne rzeczy bym zmienił. Są to jednak poprawki typowo kosmetyczne, które dla słuchacza, który nie ma tej samej wyobraźni co ja, są niezauważalne. Jestem zadowolony, jak najbardziej. Nie czuję, żebyśmy umieścili tam jakąś „zapchajdziurę”. Mieliśmy tych utworów całkiem sporo. Gdybyśmy się uparli to moglibyśmy zrobić dwupłytowy album, więc druga płyta pojawi się dosyć szybko, tym bardziej, że te utwory są gdzieś już gotowe i czekają.
Licząc wydaną „Byty Zależne” byłaby to w sumie Wasza trzecia płyta studyjna…
Tak, „Byty Zależne” to była pierwsza nasza płyta studyjna. Wcześniej nagraliśmy jeszcze koncertową „RK+”, która była taką naszą przedpłytą.
Chciałbym jednak, żebyśmy teraz dokonali takiego małego wprowadzenia. Rozmawiamy o najnowszym albumie BAiKA. Kiedy jednak jakiś czas temu pytałem swoich obserwatorów o znajomość nazwiska Banach - tutaj nie było żadnego problemu. Mało kto nie kojarzył o kogo chodzi. Natomiast kiedy pytam już właśnie o wasz duet z Kafi, tutaj głosy rozkładają się bardziej po połowie. Gdybyś miał w kilku słowach określić. Czym jest właściwie „Zdecydowana Mniejszość”? Co możemy tam usłyszeć?
Można usłyszeć właśnie BAiKA. BAiKA czyli skrót od Banacha i Kafi. I właśnie to można usłyszeć. Jest to nasza wspólna płyta. Przez to, że dzieli nas aż 24 lata różnicy, prawie ćwierć wieku, a ćwierć wieku to tak naprawdę kilka epok muzycznych. Te epoki tak co 6-7 lat się zmieniają, więc jesteśmy z zupełnie innych czasów i to daje właśnie taką fajną krzyżówkę. Jesteśmy umocowani w tej tradycji muzyki rockowej i w tej nowoczesnej odsłonie muzyki. To, co się na tej płycie znajduje, to wynik naszej wspólnej kompozytorskiej pracy. Jeżeli chodzi o teksty, to na „Bytach Zależnych” wszystkie były moje, a w przypadku „Zdecydowanej Mniejszości” jeden cały tekst jest Kafi („Towarzyskość”), a kilka jest takich gdzie ja napisałem swój, a Kafi dopisywała swoje wersy.
Ale przygotowując się do tego wywiadu zauważyłem, że często dokonywana jest błędna interpretacja. Wiele osób myśli, że to właśnie Kafi jest autorką wszystkich tekstów…
Tak, jest to dość częsty błąd. Ale myślę, że to dość naturalne. Kafi jest w końcu wokalistką, śpiewa te teksty.
Ja porównując obie te płyty, traktuję „Zdecydowaną Mniejszość” jako taką bardziej zadziorną siostrę poprzedniczki. Jest tutaj sporo nieco ostrzejszego grania, którego trochę na „Bytach Zależnych” brakuje. To, na co zwróciłem przede wszystkim uwagę, to singiel „Towarzyskość”. Tam jest taki fragment o tym, że „najgorzej jest beczeć w stadzie”. Że gdzieś te jednostki inaczej myślące wypadają z tego mainstreamu. Ja od razu powiązałem to sobie z tytułem płyty. Czy wy się właśnie tak czujecie? Że nie jesteście w tym mainstreamie, że stoicie z boku i myślicie inaczej?
Jeżeli przyjąć, że tym umownym stadem jest mainstream, to tak. Czujemy się, że jesteśmy z boku. Uważamy, że chwytliwość naszych piosenek mogłaby spokojnie sobie poradzić w mainstreamie. Natomiast jeśli chodzi o zasady, o relacje, które tam panują czy układy, różnego rodzaju układziki, to trzymamy się od tego z daleka. Tym samym jesteśmy w tej mniejszości, jesteśmy zespołem całkowicie alternatywnym.
Sam sposób wydania płyty o tym świadczy. Możemy kupić ją tylko w waszym zaprzyjaźnionym wydawnictwie, nie dostaniemy jej w największych sklepach typu Empik.
Gra nie jest warta świeczki, w tym sensie, że tak mało osób ma obecnie odtwarzacze CD, że jest to gadżet. Płyta, którą ludzie kupują po koncertach, jako wyraz sympatii czy wsparcia dla nas. Ta muzyka jest dostępna za darmo na wszystkich serwisach streamingowych. Nie mamy takiej potrzeby, żeby oddawać nasze prawa do piosenek, żeby wchodzić w jakieś nie do końca korzystne dla nas układy z wytwórniami, tylko po to żeby się to znalazło np. w Empiku. Bo tak naprawdę żadne inne sklepy już nie istnieją. A ten Empik też nie weźmie nas na półki, bo jednak polityka jest taka, że na półki bierze się przede wszystkim tych ze szczytów list przebojów. Więc, no nie jest nam to absolutnie potrzebne.
Mam często wrażenie, że funkcjonuje wśród słuchaczy takie automatyczne myślenie. Skoro wiedzą, że jest to projekt sygnowany nazwiskiem Piotra Banacha, od razu następuje zestawienie do twórczości HEY. Nie razi Cię, nie przeszkadza Ci to porównywanie?
Nie, to był bardzo spektakularny sukces, wychowało się na tej muzyce sporo osób, a ponieważ ja byłem tym liderem i pomysłodawcą - właściwie te pierwsze 7 lat były pod moim dowództwem, no to trudno jest powiedzieć, że nawiązuję do HEY. Po prostu to jest moja twórczość, takie mam w sobie wibracje, tak składam dźwięki. Zbitka może być ewentualnie taka, że Kafi ma równie niski głos jak Nosowska, ale co z tym zrobić… po prostu taki ma <śmiech>. Ludzie dzielą HEY na ten stary (czyli ze mną) i na ten nowy. Jedni wolą to pierwsze wcielenie, drudzy to drugie, ale różnica jest wyraźna. Funkcjonuje taka cezura w czasie - wtedy był stary HEY, teraz jest nowy. Żeby określać je w ten sposób, coś się musiało wydarzyć w muzyce, musi być to rozróżnialne. Wynika z tego, że ten stary HEY musiał być przeze mnie bardzo mocno kierowany, skoro coś się zmieniło, a teraz to coś słychać w BAiKA. Dlaczego miałoby mi się to nie podobać? No tak jest i tyle. <śmiech>
Faktycznie to podobieństwo głosu Kafi do głosu Nosowskiej jest słyszalne w wielu momentach na nowej płycie. Szczególnie zwróciłem na to uwagę słuchając „Mimisia”. Moim zdaniem to jeden z tych utworów, które najbardziej są zbliżone do twórczości tego starego HEY…
… ja słyszałem, że „Chwasty” mają też taki klimat.
Tak, to prawda. Ale słuchając „Mimisia” tak sobie pomyślałem, że to mógłby być kawałek, który świetnie promowałby ostatni wasz projekt „Fire 90’s”, czyli projekt upamiętniający 30-lecie krążka „Fire”. Jesteście nadal z nim w trasie?
Ostatni koncert nam został, w Będzinie. Mimo że to się bardzo ładnie rozkręca, przychodzi bardzo dużo ludzi, to jednak była to taka rzecz typowo okazjonalna.
Oglądałem trochę nagrań z tych koncertów i odniosłem wrażenie, że świetnie się na nich bawicie, szczególnie Kafi.
Dla Kafi było to trudne. Ona mając świadomość swojej niskiej barwy, podobnej do Nosowskiej, bała się, że ludzie sobie utrwalą, że jest po prostu kimś, kto śpiewa piosenki Kaśki Nosowskiej.Jednak, mimo całego swojego szacunku dla HEY, tego by nie chciała. Więc dla niej to nie była taka oczywista decyzja, żeby wziąć w tym udział. Dla mnie była na tyle oczywista, że zespół HEY był w zawieszeniu. To 30-lecie to jednak ważna data i pomyślałem sobie, że nie tylko jestem uprawniony jako założyciel i pomysłodawca tej formuły sprzed lat, ale nawet zobligowany do zorganizowania takich koncertów. Pomyślałem, że ludzie chcieliby przeżyć to raz jeszcze. Mamy jednak coś takiego w sobie, że lubimy rocznice. Nie była to próba zrobienia czegoś bardzo spektakularnego - wielkie hale, koszulki, okolicznościowe płyty, gdzie mógłbym się podszywać pod zespół HEY i robić jakieś projekty typu „HEY 2”, „HEY Evolution”, „HEYY”. Nie, po prostu projekt „Fire 90’s” jako taki zespół okolicznościowy, jako tribute band. Tak to nazwaliśmy.
A to nie jest tak, że to granie na mniejszych scenach, w mniejszych klubach po prostu bardziej ci teraz odpowiada? Nie ciągnie Cię aż tak do tych wielkich występów?
Cała idea BAiKA była dla mnie taką ideą, żeby odpocząć, zejść z tych dużych scen i robić coś tak kameralnie - na innych zasadach. Oczywiście jeżeli ktoś z muzyków będzie twierdził, że jemu nie zależy na wielkich scenach i na tym, żeby ludzie słuchali jego muzyki, to mu po prostu nie wierzcie. Jeżeli tylko chodziłoby o takie muzykowanie dla siebie, to nikt by nie nagrywał płyty. Pozostałoby to na etapie siadania sobie na werandzie z gitarą i grania jakichś dźwięków. Każdy, kto wychodzi z tym do ludzi, chciałby w naturalny sposób, aby to było jak najbardziej spektakularne. Żeby przyszło tych ludzi dużo.My jako twórcy w ten sposób się komunikujemy ze światem i chcielibyśmy mieć takie poczucie, że jesteśmy rozumiani przez jak największą grupę ludzi. Więc oczywiście, że chcielibyśmy występować na wielkich scenach, ale na swoich zasadach. Nie chcielibyśmy tego sprzedawać, sprzedawać swojej muzyki, traktować jej jako towar. Muzyka jest dla nas celem samym w sobie, a nie narzędziem do zdobycia sławy i bogactwa.
Ale wiem też, że próbowałeś do tej inicjatywy zaprosić kolegów/koleżanki z zespołu HEY. Spotkało się to chyba jedynie z odpowiedzią Marcina Żabiełowicza?
Nie, nie. Marcin Żabiełowicz też nie. On miał brać w tym udział, ale finalnie tak się to poplątało, że udziału nie wziął. Natomiast był koncert w warszawskim klubie „Remont”, gdzie wysłałem do wszystkich zaproszenia, żeby po prostu wpadli i może byśmy razem coś zagrali. Byłoby po prostu miło. Niestety nie dostałem odpowiedzi od większości, więc siłą rzeczy, rzecz padła i umarła.
A chwilę później HEY ogłasza swój koncert, w momencie kiedy wy właściwie już tą swoją trasę graliście. Byłeś zaskoczony decyzją zespołu?
Byłem zaskoczony, zdecydowanie. Rozmawiałem z Marcinem Żabiełowiczem dwa albo trzy tygodnie wcześniej i o żadnych planach nic nie wspominał. Tak, byłem zaskoczony… jak chyba wszyscy <śmiech>.
Ja pamiętam swoją dyskusję z tatą odnośnie tego koncertu. Pierwszą rzeczą, o którą mnie zapytał, to czy Piotr Banach będzie gościem specjalnym? Ja się upierałem, że pewnie zostaniesz jeszcze ogłoszony, tym bardziej że występowałeś wspólnie z HEY podczas Fayrant Tour. Dla mnie to było mocno zaskakujące, bo wydawało mi się, że wasze relacje są w miarę poprawne i przyjacielskie.
Wywołało to jakąś gównoburzę i z tego, co wiem niektóre osoby poczuły się urażone tym wywiadem dla Onetu. Tylko, że to nie jest tak, że poleciałem na skargę. Bo ja naprawdę nie uważam, że zespół HEY ma obowiązek mnie zapraszać. Ja tam grałem 7 lat, a zespół gra 30. Więc to jest ich święto, ale jeżeli zostałem zapytany… zadzwonił do mnie dziennikarz z Onetu i zapytał czy będę gościem, odpowiedziałem: „nie wiem, ale nie sądzę”. Bo gdyby ktoś chciał, żebym tym gościem był, to zapytałby chociaż czy mam wolny termin. Nic się takiego nie wydarzyło. To, że jacyś goście będą jeszcze ogłaszani, jest dla mnie jasne. Tylko co ja miałem odpowiedzieć na pytanie „czy zostałem zaproszony, a skoro nie zostałem, czy jestem ty zaskoczony?”. Te nasze stosunki, ku mojemu zdziwieniu, nie są takie jakie powinny być, choćby z racji tego, że założyłem ten zespół. Przy moim odejściu mogłem powiedzieć, że rozwiązuje grupę, zabieram nazwę i jakoś sobie radźcie. No nie, wspólnie ustalaliśmy, kto ma grać na moje miejsce. Zostawiłem im to wszystko, więc nie rozumiem tej niechęci, która się na mnie wylała. Nie wiem skąd to się wzięło, mogę tylko przypuszczać. Są to jednak moje przypuszczenia i nie będę tworzył żadnych teorii spiskowych.
Widziałem, że miałeś pewien żal odnośnie tytułu wywiadu dla Onetu.
Nie, to nie był żal. Rozumiem, jak działają media, jak tworzy się obecnie nagłówki. Ludzie najchętniej klikają w takie hasła, które mówią o pewnym zagrożeniu. Z treści tego wywiadu nie wynika, że jestem rozżalony czy rozgoryczony. No ale taki nagłówek sobie zrobili. Jestem dorosłym chłopcem i zdaję sobie sprawę jak to wszystko działa, więc zgadzając się na wywiad… a z kolei mam taki charakter, że nie odmawiam rozmowy z nikim, jeżeli ktoś ma ode mnie odmienne poglądy. Nawet tym bardziej chętnie będę z nim rozmawiał, a nie odmawiał rozmowy z nim. Na dodatek wychodziła płyta BAiKA, dzwoni do mnie dziennikarz dużego medium i ja miałbym tego wywiadu odmówić, bo być może zespół HEY jeszcze się do mnie odezwie? Stawiałoby mnie to w dość dziwnej sytuacji.
Ja ostatnio stałem się też wiernym czytelnikiem twojego profilu na facebooku. Widzę, że lubisz pisać i przede wszystkim poruszasz tam tematy ważne. Pojawia się wątek m.in. krytyki, kultury osobistej, relacji ludzkich w przestrzeni Internetu.
To, co napisałem w jednym z tych postów, tyczy się właśnie kultury osobistej. W mojej opinii każdy ma prawo powiedzieć, zapytany, czy coś mu się podoba czy nie. I o tym nie ma co w ogóle dyskutować. Natomiast jest zupełnie inna sytuacja, kiedy na przykład: idzie kobieta ulicą i podchodzi do niej mężczyzna. Mówi, że „pięknie Pani wygląda” i wtedy wszyscy powiedzą „jaki szarmancki gość”. Kiedy podejdzie i powie „ale Pani jest brzydka” wszyscy krzykną „jaki cham!”. Oczywiście ta kobieta może mu się nie podobać, ale kulturalny człowiek zostawiłby to dla siebie. Natomiast w mediach społecznościowych wytworzył się taki schemat, że skoro coś mi się nie podoba, to muszę dać temu wyraz. Co innego, jeżeli zapytam na „czy podoba się Panu moja płyta?”, a ktoś odpowie „nie podoba mi się panie Banach”. Szkoda. ale rozumiem. A co innego jest, jeżeli ktoś podejdzie do mnie na ulicy i powie „nie podoba mi się Twoja płyta”. Nie rozumiem, co ktoś chce w ten sposób uzyskać.
Widziałem też post odnośnie Waszego pojawienia się u Kuby Wojewódzkiego. To było trochę takie tłumaczenie się z tego występu?
Nie, ludzie to trochę tak odbierają jakby to były moje problemy. Nie dziwię się, bo piszę to w pierwszej osobie, ale ja poruszam w ten sposób i chcę wywołać swego rodzaju dyskusję. Chcę pokazać też pewne rzeczy palcem, no i często mi się udaje. Czasami są ludzie, którzy idą w zaparte… natomiast z Kubą Wojewódzkim, poza tym, że jest to mój kolega i widzę, z jaką on się spotyka niechęcią, to generalnie cały ten dyskurs, to wyzywanie się od oszołomów w przestrzeni publicznej jest niezbyt okej. Jakby się tak przyjrzeć i zebrać wszystko do kupy, to okaże się, że wszyscy jesteśmy oszołomami. Tak naprawdę ten Kuba Wojewódzki nie robi niczego złego. Jeżeli chodzi o jego program, to że komuś się nie podoba ta formuła, to niech zobaczy, że on robi to od 20 lat. Goście powinni się zorientować, jak to wygląda i ewentualnie tam nie przychodzić. Kuba znalazł sobie taką formułę, na tym zarabia pieniądze i w tym momencie robienie z niego potwora jest nie na miejscu. Są tak zwane czyny karalne i Kuba nie robi niczego karalnego.
Ogólnie twoja ocena tego, co obecnie dzieje się w mainstreamie, czy Internecie nie jest korzystna…
Jestem z innej epoki. Kiedyś różnica czy zróżnicowanie było czymś chwalebnym. Unifikacja natomiast absolutnie nam się nie podobała, była krytykowana. Teraz niestety znowu do tego wracamy. Wszyscy musimy mieć to samo w głowie, na głowie… bo jeżeli nie, to już działa tzw. cancel culture i stwierdza, że z takimi ludźmi się nie dyskutuje. A czemu się nie dyskutuje? No, bo na przykład, mamy inne poglądy. Kiedyś to było nie do pomyślenia. Są ludzie, którzy autentycznie powiedzą „kurde, nie przemyślałem tego, nie było tematu”. Są tacy, którzy idą też niestety w zaparte. Ale jakaś reakcja na te felietony zawsze jest. Ktoś to czyta i ludzie wyciągają jakieś swoje własne wnioski.
Zauważasz, że jesteś człowiekiem z epoki. Widzę jednak, że mimo tego orientujesz się świetnie w tych meandrach Internetu.
Wiesz co, bo ja zafascynowałem się komputerami w pierwszej połowie lat 90. Jeszcze nie było wtedy ogólnodostępnego Internetu. Ja bardzo w to mocno wszedłem, byłem jednym z pierwszych użytkowników komercyjnego Internetu w Polsce. Zrobiłem nawet stronę dla zespołu Hey, i wydaje mi się, że byliśmy pierwszym polskim zespołem w Internecie, ale równie dobrze pierwszą taką stroną mogła być ta zespołu Ich Troje. To też było takie powinowactwo technologiczne na zasadzie „mamy tutaj swojaków, bo wy się w tym orientujecie i my”. Także ja tę technologię przyswajam na bieżąco. To nie był dla mnie jakiś straszny przeskok.
Wspominałem Ci, kiedy umawialiśmy się na wywiad, że chciałbym, aby ta rozmowa była takim cofaniem się w czasie. Wychodzi na to, że jesteśmy teraz w okresie IndiosBravos. Czy jest w ogóle jakakolwiek szansa na odwieszenie działalności zespołu?
Przede wszystkim jestem w innym miejscu muzycznie. I gdybym będąc w innym miejscu muzycznie, ruszył teraz w trasę z IndiosBravos, to czułbym się, że odcinam kupony od czegoś. To nie byłaby artystyczna potrzeba, tylko po prostu skorzystanie z okazji, bo fani czekają, bo można zarobić na tym pieniądze. Tego bym nigdy nie chciał sobie zrobić ani fanom. Nie chciałbym, żeby przychodzili na koncerty, które odbywają się, bo ktoś ma do zapłacenia rachunki. Jesteśmy w innym miejscu w tej chwili.
Ja przed wywiadem chciałem sobie przypomnieć trochę twórczości Indios i z zaskoczeniem odkryłem, że tylko jedna z płyt zespołu znajduje się w serwisach streamingowych.
Są po prostu dwa konta IndiosBravos, tak się jakoś dziwnie porobiło. Jakbyś poszukał, jakby ktoś też chciał szukać, to są dwa konta i na obu znajdują się płyty.
Gdyby skupiać się na Twoich najważniejszych czy najbardziej znanych projektach muzycznych (tutaj mam przede wszystkim na myśli HEY, IndiosBravos, BAiKA), IndiosBravos zajmuje w kolejności to miejsce numer dwa. Żartobliwie często się określa, że drugie dziecko wychodzi najlepiej. Odczuwasz jakąś specjalną więź czy sentyment do Indios jako takiego swojego muzycznego dziecka? Masz jakąś osobistą klasyfikację tych projektów?
Nie, tego nie można porównywać. Nie tylko ze względu na różnice stylistyczne, ale przede wszystkim na epoki. To jest zupełnie inna rzeczywistość muzyczna, a tym samym jest zupełnie inna percepcja i to jest tak, że w żaden sposób nie da się porównać HEY, który był w centrum tego wybuchu polskiej muzyki rockowej, z tym jak funkcjonowało Indios Bravos, gdzie już dominowała muzyka pop czy hip-hop. A to, co się dzieje teraz jest też czymś zupełnie innym. Więc nie porównuję tego. Natomiast jeśli chodzi o moje emocje, to moje emocje są tylko wspomnieniami, a te bieżące są bieżącymi i siłą rzeczy najsilniejszymi.
Zakładając IndiosBravos dość szybko zdobyliście popularność i uznanie całkiem sporej rzeszy fanów. To było ciepłe przyjęcie…
… tak, ale żeby to uściślić. Kiedy odchodziłem z Heya czułem się tym wszystkim zmęczony. Uważałem, że cały ten show-biznes to oszustwo, że nie chcę już być muzykiem. Jak mieszkałem w Paryżu, to miałem bardzo ambiwalentne odczucia, widząc jakieś zespoły. Paryż ma bardzo dużo muzyki na ulicach, ale ja reagowałem na te występy jakaś dziwną niechęcią, że to wszystko oszustwo jest. Natomiast początki IndiosBravos wcale nie był takie różowe. Nie wystarczyło napisać „nowy projekt Banacha z HEY i Gutka z Paktofoniki”. Tak pisano na plakatach, ale przychodziło na te koncerty 30-40 osób. Tylko że graliśmy te koncerty bardzo dobre. Jeszcze wtedy istniała prasa muzyczna, autorskie audycje radiowe. Istniał po prostu jeszcze przemysł muzyczny. To się szybko rozeszło, że my gramy dobre koncerty, że jest fajna płyta i faktycznie mieliśmy bardzo dobre przyjęcie.
Czy trochę się nie obawiałeś, właśnie w związku z tym przyjęciem, że ta popularność do Ciebie wróci? Że znowu poczujesz się tym wszystkim zmęczony, będziesz miał dość?
Byłem mądrzejszy o pewne doświadczenia, o pewne przemyślenia. Kiedy jeździłem po świecie, siedziałem w Paryżu, ale też sporo w innych krajach, miałem dużo czasu na przemyślenia i odbyłem taką pracę ze sobą. Takimi przewodnikami w tej pracy były książki na temat zen, taoizmu, buddyzmu i te wszystkie rzeczy stawiały mnie przed lustrem. Przechodziły przez mnie takie rozbłyski zrozumienia siebie, sytuacji, w której się znalazłem. Więc kiedy było IndiosBravos to już miałam inne podejście do tego wszystkiego. Nie bałem się już tego.
Nadal funkcjonowało to poczucie oszukania przez branżę?
Nawet nie. Oszukany nie w sensie, że ktoś mi coś zabrał czy czegoś nie dał. Ja, kiedy dorastałem i zapragnąłem być gwiazdą rocka, to chciałem zmieniać świat na lepsze, a nie być kimś, kto wozi się super furą i dziewczyny rzucają mu się w ramiona. Okazało się potem, że ta branża takich idealistów ma niewielu, a nie tak sobie to wyobrażałem.
Mieliście przecież też wiele złych doświadczeń z HEY, chociażby za „Karmę” nie dostaliście ani złotówki…
To były takie kontrakty i taka rzeczywistość, że mimo dużej sprzedaży płyt, to kontrakt opiewał na dany procent, z którego musieliśmy opłacić studio, część promocji itd. To powodowało, że zamiast zarabiać, mieliśmy coraz większe długi. No… błędy młodości.
Oprócz „Karmy” był chociażby jeszcze „Hey”. To był powrót do ostrzejszego grania. „Karma” osadzona w łagodniejszym, psychodelicznym klimacie, „Hey” nawiązanie do płyt wcześniejszych.
To przez to całe moje idealistyczne podejście. „Karma” ukazała się w 1997 roku, 30 lat po tzw. lecie miłości. Po roku, w którym The Beatles wydało „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”, w którym powstało dużo bardzo dobrej muzyki, ale tej hippisowskiej. Dla mnie to był taki impuls do nagrania płyty, która nawiązywałaby do tej hippisowskich dźwięków. Ona była mniej rockowa, bardziej psychodeliczna. Ja bardzo lubię tę płytę. Natomiast „Hey” była taką płytą, gdzie ewidentnie nasze drogi się rozchodziły i chyba nikt nie miał do tego za bardzo serca. Jest tam kilka fajnych rzeczy, to nie jest tak, że to jest zła płyta. Czuć na niej koniec pewnej epoki.
Ale „Karma” to płyta, które zyskuje uznanie po latach. Na początku powszechnie krytykowana, przyswajała się źle i dość powoli. Dzisiaj wiele osób wskazuje, że to najlepsza płyta HEY. Nie dziwi Cię, że dobry czas na ten krążek przyszedł tak późno?
Nie dziwi, a cieszy. To po prostu pokazuje, że płyta „Karma” wyprzedziła swoją epokę. Skoro w danej epoce była krytykowana, a teraz po prostu okazuje się, że jest tą najlepszą, to oznacza, że wyprzedziła swój czas. Moi znajomi wydawcy śmiali się, że jak ja im coś przynoszę, to powinni zamknąć to w szufladzie na 3 lata i dopiero wypuścić. Dopiero wtedy znajdzie swoich słuchaczy.
Jednak wasze największe uderzenie nastąpiło wraz z debiutanckim albumem. „Fire” było przełomem na polskim rynku. To był prawdziwy szał.
To po pierwsze. Ta płyta, jakby ją tak rozebrać na części i wziąć pod uwagę, że są tam takie kawałki jak „Zazdrość”, „Teksański”, „Eksperyment”, to trudno nazwać ją grungową, jak wielu uważa. Ona jest taka eklektyczna, na pewno inspirowana całym powrotem do punk rocka i hard rocka. Bo przecież na tym wyrosła scena Seattle. Cała ta fala amerykańskiego punk rocka zmieszana z Black Sabbath i jakimiś psychodelicznymi, hippisowskimi odjazdami. To wszystko było mi bardzo bliskie. Przed Hey miałem zespół Dum Dum, który płynął na tej fali, jako jeden z pierwszych polskich zespołów.
Miałem to szczęście, że pracowałem w sklepie muzycznym. To były czasy piractwa. Jeszcze kilka lat wcześniej jak ktoś miał płytę zachodniego zespołu, to było naprawdę wydarzenie, a na początku lat 90-tych, jak zmienił się system, można było nagrać dosłownie wszystko, co wpadło w rękę. Nie funkcjonowało coś takiego jak prawo autorskie. Istniały firmy, gdzie można było zamówić sobie co się chciało. Ja, jako ktoś, kto sprzedawał w sklepie muzycznym, mogłem robić listę: ja bym chciał to, to i to. A jeszcze wcześniej pracowałem w klubie studenckim Pinokio. Ten klub miał dostęp do anteny satelitarnej i nagrywałem sobie całe programy z MTV. Z tych programów dowiadywałem się o muzyce, która gdzieś tam fermentowała. Tam zobaczyłem premierę klipu do „Hunger Strike” Temple Of The Dog i kiedy pierwszy raz to usłyszałem (wtedy też po raz pierwszy objawił mi się Eddie Vedder), ja się w tym zakochałem. W każdym razie co mogłem, to zamawiałem do sklepu. Kiedy ludzie przychodzili i prosili o polecenia, to ja właśnie polecałem te grungowe rzeczy. Tak w to po prostu wsiąkłem i kiedy wiedziałem już, że bardzo bym chciał zrobić zespół z Kaśką Nosowską, to siłą rzecz byłem naładowany tą muzyką, którą poznawałem w sklepie. Natomiast ta grungowa muzyka tak mnie zafascynowała głównie dlatego, że odnajdywałem tam wiele swoich fascynacji punkrockiem, hardrockiem i psychodelicznymi klimatami hippisowskimi.
Da się też zauważyć taką klamrę. 30 lat temu wyprzedajecie Spodek, a wielu chętnych nie dostaje się na koncert HEY. Po tych 30 latach znów mamy sytuację kiedy koncert zespołu wyprzedaje się w moment. Położyliście podwaliny pod fenomen, który niezmiennie trwa do dziś.
Jeżeli chodzi o zespół HEY, to tak. To jest firma i instytucja, która niezmiennie cieszy się zaufaniem swoich klientów <śmiech>. Jednak nie byliśmy pierwsi w Polsce. Jak byłem młodszy łykałem takie zespoły jak TSA, czy wszystkie punkowe grupy. To, co się działo na początku lat 80. było porównywalne do tego, co przeżywałem później jako muzyk. Więc to idzie tak falami. To, co spotykało mnie z HEY występowało wcześniej w przypadku TSA. Nawet jak nie było ich na jakimś festiwalu, to i tak publiczność skandowała ich nazwę, dobrze wiedząc, że ich tam nie będzie. Kiedy zaczynaliśmy ludzie mieli już swoje punkty odniesienia i mówili, że Kaśka Nosowska to kopia Małgorzaty Ostrowskiej. Tak im się kojarzyło, bo Ostrowska też miała taki drapieżny styl śpiewania. Kiedy ona się objawiła na scenie, to pewnie porównywano ją też do kogoś innego. Zawsze te porównania muszą funkcjonować, bo w ten sposób po prostu funkcjonujemy. Musimy posiadać jakieś punkty odniesienia.
Wracasz jeszcze do tych zespołów, słuchasz wciąż Pearl Jam, Soundgarden czy Alice In Chains?
Miałem dobre dwie dekady takie, że wydawało mi się, że to się zestarzało. Jednak w zeszłym roku odpaliłem sobie znowu jakiś koncert Pearl Jam z lat 90-tych i stwierdziłem, że to jest nadal ten ogień. Stąd też miałem taką chętkę na zrobienie projektu Fire 90’s. Choć faktycznie był taki czas, że tej muzyki nie słuchałem.
Pojawił się ten temat Twojej pracy w sklepie muzycznym. Na początku naszej rozmowy użyłeś też określenia, że ludzie słuchają muzyki już właściwie tylko w Internecie. Domyślam się, że sam płyt też już pewnie nie kupujesz.
No nie ma co ukrywać, że nie. Dawno już nie poszedłem do sklepu po płytę. Mam konto na Spotify, jeżeli chcę czegoś posłuchać, to siłą rzeczy sięgam tam. Chyba ostatnią płytą jaką kupiłem to był krążek winylowy, który nagrał Gary Clark Jr.
Czyli fizyczny nośnik to relikt przeszłości?
Technologie trochę wymuszają na nas zmianę przyzwyczajeń i zachowań. Można to zauważyć w galeriach handlowych przy schodach ruchomych. Mamy wszyscy taką tendencję, aby wejść na te schody i stanąć. W wolnym tempie wjeżdżamy na górę… normalnie byśmy tak nie szli, moglibyśmy być dwa razy szybciej na górze, ale mimo tego stoimy, bo tak jest łatwiej, oszczędzamy energię. Tak samo jest z płytami. Jest taka technologia, że one są na wyciągnięcie ręki. Nie trzeba chodzić do sklepu, więc korzystamy z takiego ułatwienia. Chociaż logika podpowiada, że skoro coś naprawdę lubię, to lepiej mieć to w ręku. Ostatnio czytałem o tym jak Playstation skasowało ludziom ich wirtualne zbiory gier. Kto wie, czy tak się nie wydarzy z muzyką…
Ale wśród wielu muzyków funkcjonuje już takie przeświadczenie, że wydajesz płytę tylko po to, aby pokazać, że w ogóle żyjesz. Nie chodzi już o sprzedaż czy zyski.
Być może tak. Jest to swego rodzaju wydarzenie. Nie ma już takiej kultury słuchania płyt, jest kultura słuchania singli. W pewnym sensie wracamy do tego, co było kiedyś. Na początku nie było płyt długogrających, były tylko single. Słowo „singiel” wzięło się od pojedynczej piosenki, a słowo „album” pochodzi od tego, że te single sprzedawało się w okładkach, jak książkę czy klasery. Generalnie wracamy właśnie do tego. Dla mnie cała ta kultura wokół muzyki rockowej, wokół muzyki ogólnie, wynikała pojawienia się z subkultur. To się zaczęło w latach 50-tych i wtedy ta muzyka była na sztandarach. Muzyka przez kolejne dziesięciolecia niosła pewną ideę czy myśli. Teraz, w momenciekiedy subkultury wymarły, tym samym spadło zainteresowanie muzyką. Mało kto już ma ważne dla świata treści. Kiedyś przecież piosenki Johna Lennona potrafiły wpłynąć na decyzje polityków.
W ramach szybkiego podsumowania: co oceniasz jako swoje największe osiągnięcie muzyczne?
Chyba to, że w ogóle przetrwałem. <śmiech> W wielu wywiadach mówiłem, że to, co bym wyróżnił, to na pewno „Jeśli Wiesz Co Chcę Powiedzieć”, ale znalazłbym też coś z HEY czy z każdej innej mojej twórczości. Uczciwie podchodzę do tworzenia muzyki i tam nie ma „zapchajdziur”. Musiałbym się zastanowić, ale na pewno płyta „Zdecydowana Mniejszość” jest czymś, z czego jestem dumny i będę dumny, bo jest parę tam takich ciosów, które mnie samego powalają. W takim sensie, że siedzieliśmy w domu i nagraliśmy sobie taką płytę. Podoba mi się to. Zbliżam się do tej 60-stki, to jest taki jakiś moment, że pojawiają się myśli „to już długo nie potrwa”. Nie chodzi mi o śmierć, tylko bardziej o to, ile można jeździć, grać koncerty czy mieć pomysły na płyty. Cieszę się, że przed odejściem na tą przysłowiową emeryturę mogę nagrywać takie krążki jak te.
A gdybyś sam miał zatytułować nasz wywiad? Podrzuciłbyś jakiś pomysł?
To, co mi przyszło na szybko, to cytat z piosenki IndiosBravos - „Eh Boże… warto było”, ale to wynika z tego naszego ostatniego tematu i raczej byłoby takie wyrwane z kontekstu. ;)
© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone
Muniek Staszczyk: Będę lobbował za nowymi piosenkami T. Love
W podsumowaniu noworocznym uchyliłem już rąbka tajemnicy i zapowiedziałem, że w 2023 roku czekają nas na profilu pewne zmiany i nowości, które, jak się okazało, przyszły całkiem szybko. Już w styczniu rozpoczynamy nowy cykl, w którym będziemy spotykać się oraz rozmawiać ze znamienitymi, rockowymi gośćmi.
I szczerze mówiąc, nie mogłem sobie wymarzyć lepszego początku niż wizyta u Muńka Staszczyka z T. Love. Porozmawialiśmy nieco o zespole, o niedawno wydanym albumie „Hau Hau”, ale też po prostu o płytach, o mediach społecznościowych i muzyce. Prawie 1,5 godziny niezwykle miło spędzonego czasu.
Nie przeciągajmy zatem zbędnie tego wstępu i zapraszam do lektury.
Muniek Staszczyk: Będę lobbował za nowymi numerami T. Love [WYWIAD]
Wróciliście z T. Love wraz z premierą nowej płyty „Hau Hau”. Od tego momentu mija już prawie rok. Kiedy tak na chłodno, z perspektywy czasu myślisz sobie teraz o tym krążku. Jesteś zadowolony z końcowego efektu?
Hmm… jak na powrót zespołu po 5 latach, zbudowanego w staro-nowym składzie i w trudnym momencie, w momencie pandemii czy świeżo po mojej chorobie, to jestem bardzo zadowolony. To było o tyle trudne zadanie, że niby się znamy jak łyse konie, ale jednak te 30 lat jako T. Love, w tym składzie, nie graliśmy. Wiadomo, robiliśmy pewne rzeczy. Z Pawłem Nazimkiem i Sidneyem Polakiem grałem cały czas, z Jankiem Benedkiem coś tam też robiliśmy, ale to jednak coś innego. Ogólnie tak, jestem zadowolony. Zagraliśmy w zeszłym roku 35-40 koncertów…
Całkiem sporo, dajesz radę bez problemu pod względem kondycyjnym? Gdzieś tam mając z tyłu głowy swoją chorobę, na pewno jesteś znacznie bardziej uważny.
Wiesz co, jestem cały czas monitorowany przez lekarzy. Miałem wszystkie badania wydolnościowe, wcześniej zagrałem trasę akustyczną Muniek i Przyjaciele, żeby się przygotować w ogóle do tego większego powrotu. Tego się nie zapomina, ale trzeba było sobie odświeżyć ten klimat, kontakt z publicznością. Wracając do twojego pierwszego pytania… nagrywanie „Hau Hau” było o tyle trudne, że z Jankiem Benedkiem, z którym napisałem naprawdę wiele świetnych piosenek, łączy nas taka specjalna więź. To jest mega zdolny facet, a jak wiadomo, mega zdolni są też często mega trudni. My w ogóle jesteśmy na takiej zasadzie „love and hate”, zawsze były tarcia, ale zawsze powstała dobra muza. Więc tak, jestem zadowolony. Znaleźliśmy balans i go przede wszystkim uzyskaliśmy. Ta płyta miała dojść do starych fanów i pozyskać też jakichś nowych. Sprzedaliśmy dwa koncerty w Stodole, jak za naszych najlepszych czasów. Byłaby to jakaś hipokryzja czy fałszywa skromność gdybym powiedział, że nie jestem zadowolony.
Często zespoły wracają przecież na zasadzie odcinania kuponów. W waszym przypadku nie ma takiej mowy…
Tak, zespoły, szczególnie z takim stażem, często wracają tylko po to, żeby nagrać „Best of…”, czy jakieś inne nieco pretensjonalne dla mnie rzeczy. Zmienić aranże, zagrać symfonicznie czy akustycznie. Nam ten powrót się udał, mieliśmy 5 singli. Nie ma co narzekać, fajne dwa duety z Sokołem i Kasią Sienkiewicz. Duża praca Janka, też jako producenta. Doskonale mnie zna, wie jakie piosenki napisać pod moje możliwości, rejestry. Ja byłem jak zawsze odpowiedzialny za teksty. Także jest git, naprawdę.
Mówiłeś też, że początkowo twój zamysł na krążek był nieco inny. Marzył Ci się gitarowy, rock and rollowy krążek. Dopiero potem Janek Benedek nieco Cię przystopował. On chciał takiego kompromisu, pomiędzy tym, co obecnie w muzyce, a gdzieś tym, co było na Kingu. Ale marzy Ci się taka płyta jaką najpierw miałeś w głowie?
Cisnąłem Janka mocno. Mówię, zróbmy taką płytę jak „Pocisk Miłości” tylko a.d. 2022. Janek stwierdził, że nie chce grać w kółko tych samych riffów, ale może przyjdzie czas na to jak przyjdzie nagrać następny album. Jeżeli chodzi o Polskę, nie ma lepszego człowieka do takiego post-punkowego, riffowego grania, w Stonesowym klimacie…
A w ogóle chciałbyś jeszcze tą płytę z T. Love nagrać?
Teraz nie wiem, wciąż jesteśmy świeżo po „Hau Hau”. Nie wykluczam, cały przyszły rok też gramy i promujemy album. Będzie między innymi festiwal w Jarocinie, jak wiesz, niezwykle ważne dla mnie miejsce. Czy ja bym chciał? Jeżeli mam taki skład, dwóch świetnych gitarzystów... nie ma problemu, chętnie wydałbym płytę T. Love jeszcze taką mocniejszą. Ja będę lobbował za nowymi numerami, Janek napisał mi ostatnio SMS-a, że ma wór pełen piosenek. Jednak dla mnie dzisiaj to jest wciąż świeża sprawa. Nie jesteśmy jeszcze tacy starzy, żeby nie nagrywać kolejnych albumów <śmiech>. W każdym razie nie powiem ci w tym momencie, że na pewno nie. Jakbym miał ważyć to bliżej tak niż nie, ale my też pracujemy długo. Poważnie traktujemy siebie, jak i fanów, więc to jest proces. Nie wykluczam tego.
Miałem okazję być na jednym z występów na ostatniej trasie, konkretnie w łódzkiej wytwórni i to był mój pierwszy koncert T. Love od bodajże 2016 roku. Muszę przyznać, że byłem pod bardzo pozytywnym wrażenie. Świetna energia, znakomicie brzmieliście. Odżyłeś, odżyliście trochę po tym powrocie? Przede wszystkim miałem wrażenie, że ty jesteś w bardzo dobrej dyspozycji, szczególnie biorąc pod uwagę Twoje zdrowotne przejścia.
Po pierwsze, dużo pracowałem nad tym. Po drugie, rzeczywiście byłem na krawędzi. Mogliśmy tutaj nawet nie rozmawiać. Ale faktycznie, zespół z 2017 roku był zespołem bardzo wyeksploatowanym, bardzo zmęczonym. Dlatego zdecydowałem o zawieszeniu T. Love. Wywołało to oczywiście smutek kolegów, ale to było dla dobra zespołu. Doszliśmy do ściany. Oczywiście nie wszyscy to rozumieli, ale wydaje mi się, że to było potrzebne. Akurat ten koncert łódzki, w ramach już tej ostatniej trasy, był najlepszy chyba z całego roku. Zespół się już rozbujał, a ja doszedłem do siebie po tych wszystkich szpitalach i rehabilitacjach i złapałem tą siłę, energię. To też kwestia nastawienia. Lekarze mi mówili, że po takich chorobach, jaką ja miałem, to szczególnie mężczyźni łapią później poważną deprechę…
Pandemia na pewno nie poprawiła twojej psychicznej kondycji.
Właśnie pandemia przyszła tutaj z pewną pomocą. Ohydna zaraza, ale może gdyby jej nie było, nie byłoby też tej decyzji o reaktywacji. Już się czułem dobrze i co prawda deprecha przyszła, ale właśnie wtedy pomyślałem sobie, że można by spróbować nawiązać do rozmowy z Jankiem z 2018 roku. Zadzwoniłem i po prostu zapytałem: „Janek, masz jakieś piosenki?”. I on mi dał kilka. Pierwszy powstał utwór „Ja Ciebie Kocham” – właściwie taka pocztówka z pandemii. Jechałem samochodem po Warszawie, po prostu umarłe i wyludnione miasto. Jeździłem po centrum, słuchałem demo od Janka i zaczęły mi wchodzić do głowy pierwsze wersy. Przypominało mi to taki stary klimat, trochę The Smiths, trochę The Cure, trochę taki stary T. Love. Napisałem pół zwrotki i mówię „cholera, jadę do domu dalej pisać”. Zadzwoniłem do Janka, że mam pierwszą piosenkę i tak powstały na początku 3-4 teksty. W lipcu/sierpniu, kiedy pandemia już zelżała, napisałem do pozostałych chłopaków, żebyśmy się spotkali. Przyszli i to ruszyło. Ale wracając do rdzenia twojego pytania. Setlistę, na tą trasę układałem dość długo, ciężko mi było ją ułożyć.
Tak, to taka setlista typu „Greatest Hits”, ale też z piosenkami dla Ciebie samego bardzo ważnymi.
Tak, połączyłem „the best” z utworami takimi, które są ważne. Ja też pamiętam dobrze koncert łódzki, był naprawdę dobry. W ogóle te wszystkie w ostatniej rundzie tej trasy były naprawdę świetne. Trudno byłoby narzekać. Prosiłem menadżera, żeby trochę pochodził po salach i, co mnie cieszy, to mówił, że jest przekrój. Wiadomo, że przeważa taka ekipa 30-50 lat, ale jest też trochę młodych. I to mnie ucieszyło, a w szczególności to, że rodzice przychodzą z młodszymi dzieciakami. Widocznie był potrzebny T. Love, tak myślę przynajmniej.
Wspominałeś w wywiadach, że początkowo, kiedy pozostała część chłopaków usłyszała, że za komponowanie do „Hau Hau” odpowiedzialny jesteś tylko Ty i Janek Benedek, nastroje były nieco buntownicze. Udało się potem dojść bez problemu do porozumienia? Nie było już żadnych tarć w czasie nagrań?
Wiesz, każdy w zespole, szczególnie jak jest pięć, a w sumie sześć indywidualności, bo potem jeszcze dołączył do nas Mariusz Najman, gdzie każdy mógłby zrobić w domu swoją muzykę ma jakieś swoje ambicje. Jednak ja musiałem na coś postawić. Jestem zawsze lojalny, więc od razu uprzedziłem, że materiał napiszę ja z Jankiem. Przyjęli, że takie są reguły gry. Jak puściliśmy z Jankiem dwa pierwsze dema, to tak słuchali i nie mogli się za bardzo do czego przypierdolić (śmiech). No chciałem to klepnąć oficjalnie, z wszystkich wpływów dzielimy się po równo, ale piosenki piszemy z Jankiem i niech będzie taki porządek. Każdy powiedział „tak” i to ruszyło. Z resztą jeszcze przed moją chorobą istniał taki pomysł, żeby reaktywować T. Love. Graliśmy próby z młodymi muzykami i nie było to wszystko w naszym stylu. Szczególnie jeśli chodzi o gitarzystów. Nie mogliśmy znaleźć gitarzystów, którzy grają w tym klasycznym rock&rollowym stylu. Młodych muzyków jest mnóstwo, sam nagrałem z młodszymi muzykami swoją solową płytę, ale to nie było to. I właśnie w szpitalu sobie pomyślałem, który skład T. Love był najlepszy? No i stwierdziłem, że to ten z Kinga właśnie. Potem wszyscy podsumowali, że to był dobry ruch i uważam, że to była zdecydowanie najlepsza opcja, aby uczcić 40-lecie bandu. Oczywiście nie ujmując pozostałym chłopakom. Po prostu nie ma nic lepszego w tej dziedzinie niż frontman, dwie gitary, bas i bębny z tyłu. Rock&roll. Dodatkowo zauważałem, że zainteresowanie rockiem wcale nie minęło, wielkie bandy wciąż zapełniają stadiony. Zauważałem to i po prostu mówię, że trzeba wrócić i tyle.
Dołączyliście też klawisze.
Klawisze były potrzebne, więc wzięliśmy młodszego chłopaka. Mariusz świetnie się wtopił.
Domyślam się też, że po wydaniu „Hau Hau” trójka twoich ulubionych płyt T. Love się nie zmieniła? To wciąż King, Prymityw i Old Is Gold?
Tak uważam. Oczywiście „Al Capone” czy „Pocisk Miłości” to są dobre albumy, ale żeby się nie rozdrabniać, to mogę sobie podsumować, że właśnie te trzy płyty. Często dziennikarze pytają mnie „jakie piosenki uważasz za najlepsze?”. Ciężko mi odpowiedzieć, raz byłem taki, a raz byłem taki. W latach 80 czy 90 byłem innym Muńkiem i wiadomo że to się zmieniało. Ale płyty mogę wymienić i tak, uważam że to właśnie te. Dlaczego? Nie wiem. Tak uważam po prostu.
Często wspominasz, że szczególnie „Old Is Gold” jest ważną płytą. To w ogóle był bardzo odważny pomysł, żeby w 2012 roku nagrać tak długi i dwupłytowy album. Pytam o to, bo to moja ulubiona płyta T. Love, ma świetny „oldschoolowy” klimat.
Mam kumpla, mniej więcej w moim wieku, zna muzykę rockową na wylot i zawsze się liczę z jego zdaniem. Mówił właśnie do mnie, że to ryzykowna sprawa, że wydajemy dwupłytowy album jak jakieś Emerson Lake&Palmer <śmiech>. Chciałem, żeby powstały z tego dwa oddzielne krążki, jeden wydany na wiosnę, drugi na jesieni. Pracowaliśmy nad tą płytą strasznie długo, ale osiągnęliśmy wielki sukces. Pierwsza płyta platynowa T.love, oprócz „The Very Best T. Love”, i w dodatku tak trudna płyta. My wydaliśmy kupę pieniędzy na to, również swoich własnych pieniędzy. Inne zespoły się pukały się w głowę co ten T. Love odpierdala, a my wynajęliśmy dwa studia wtedy. Pomyślałem sobie jednak wtedy, że możemy zmierzyć się z tradycją. Byłem do tego w odpowiednim wieku, ciężko zmierzyć się z bluesem czy tymi klasycznymi brzmieniami jak jest się młodszym. Ja wtedy dużo słuchałem bluesa, Muddy Waters, John Lee Hooker, dużo słuchałem Johnny’ego Cash’a, no i… wyszedł świetny album. A przecież nie było tak, że singiel zbudował sprzedaż. Ten krążek musieli kupić ludzie, którzy po prostu cenią albumy.
Marzy Ci się trasa, na której gralibyście te niegrane bądź rzadko grane kawałki? Taka bardziej nie „greatest hits” tylko coś dla „insiderskich” fanów.
Jak mieliśmy 8 lat temu reedycję „Prymitywu”, to jechaliśmy wtedy cały album. Może będzie taka okazja na powtórkę czegoś w tym stylu. Wiadomo, że zawsze musi być „Warszawa” czy „King”. Ja się wtedy na ten „Prymityw” uparłem. Było naprawdę świetnie, znakomity koncert w Radio Łódź. Będę się na pewno starał to jakoś równoważyć, bo zawsze mam w głowie taką myśl, że może ktoś przyszedł na koncert po raz pierwszy. Wtedy trzeba mu pokazać to „the best”. Na szczęście jest z czego wybierać. Pamiętam film Scorsese o Stonesach, jak leci w samolocie Jagger i ma takie trzy tabelki – bardzo znane, znane i mniej znane. A wiesz, wszystkie utwory zajebiste. <śmiech> To jest ogólnie fajny pomysł, tylko trzeba mieć na to jakieś fajne hasło. Może warto kiedyś będzie wydać taką płytę, na przykład, nie wiem… „The Best Of The Rest”, w sumie dobry pomysł.
A jest jakiś konkretny utwór, którego nigdy byś już nie zagrał, drugi raz nie nagrał?
Nie, nie ma. Ja uważam, że to jest piękne i prawdziwe, że przydarzają się wzloty, ale też gorsze płyty czy piosenki. Pamiętam, jak mój ukochany Marek Grechuta nagrał kilka albumów w nowych wersjach. Po prostu byłem załamany. Może teraz coś by lepiej z tych moich starszych kawałków zabrzmiało, może coś bym zmienił. Ale wiesz, mam to gdzieś. Liczy się ten czas uchwycony wtedy, nie musi być to doskonałe. Słabsze numery i słabsze płyty to też część historii zespołu. Na przykład „Antyidol”, to może nie była płyta z takim sukcesem. Jednak dziś też wiele ludzi mówi mi, że wkręciło się w T. Love dzięki tej płycie, więc to też jest różnie.
Co aktualnie w muzyce Cię pociąga? Jest jakiś artysta, wykonawca, którego słuchasz i mówisz sobie: kurde, to jest naprawdę świetne. Czy ciężko Ci coś takiego wskazać?
Wiesz co, troszkę się opuściłem. Ostatnie lata to najpierw wychodzenie z choroby, a potem odbudowywanie tego wszystkiego na nowo. Ale wiem, że muzyki, już od dawna, jest taka ilość, że ciężko to ogarnąć. Chłopaki często mi puszczają w busie jakieś nowe rzeczy, jakieś nowe dziewczyny, nowych chłopaków śpiewających, mniej może bandów. Kurczę, też w związku z tym, że jestem taki, jak to się mówi „boomerski”, jednak lubię płyty, więc też mało Spotify używam. Chciałbym się o czymś dowiedzieć zajebistym, teraz może zacznę trochę muzyki słuchać, bo kończy się promocja „Hau Hau”, a to było jednak dla nas kosztowne. Jedyne co przychodzi mi do głowy i dobrze mi się tego w zeszłym roku słuchało to Fontaines D.C., fajny i gitarowy band. Z resztą może mi coś polecisz to po wywiadzie się wymienimy… Ale jestem ogólnie bardzo ciekawy co się dzieje w Anglii, zawsze lubiłem ten brytyjski rock. W każdym razie chętnie wskoczę w nowe temat, chętnie poznam coś nowego żeby sobie odświeżyć.
Ale domyślam się, że nie byłbyś w stanie porzucić całkowicie krążka na rzecz odsłuchu cyfrowego, np. ze Spotify?
Z jednej strony to bym chciał, bo dobrze jest jak człowiek się ciągle czegoś nowego uczy, ale z drugiej strony... jestem tak wpieprzony w te winyle i CD-ki. Ja mam 6-letni samochód i kupiłem go głównie dlatego, że to był jeden z ostatnich egzemplarzy z odtwarzaczem CD. Niedawno pytałem w różnych salonach i obecnie ciężko coś znaleźć. Oczywiście można kupić używany, ale odtwarzacz musi być. Bo to wiesz, chodzi o przestawienie całego sposobu życia. To nie jest tak, że nie bo nie. Nie jestem gościem na zasadzie „kiedyś to było”. Filmy to spoko, ale z muzyką będzie ciężko. Pewnie CD zniknie…
Ostatnio już nawet sprzedaż winyli przekroczyła sprzedaż płyty CD.
Ale to fajnie, dla młodych to jest teraz cool. Zaczęło się od hip hopu, od didżejów. Są z resztą nawet twarde dane, które to pokazują.
Właśnie wspominasz o aucie i pamiętam, że kilka lat temu pokazywałeś, że w schowku w czasie podróży zawsze musisz mieć kilka CD-ków. Domyślam się, że to się nie zmieniło?
Nie, nie. To pozostało właśnie bez zmian.
Jest w Twojej autobiografii szczególnie jeden bliski mi fragment. Jesteś rok starszy od mojego taty i to, co on zawsze mi opowiadał, pojawia się też w tej książce. Dostęp do krążka w czasach komunizmu był tak słaby, że potrafiliście przejechać na drugi koniec miasta, byleby odsłuchać u kogoś jakiejś ściągniętej z zachodu nowości. Może ta magia płyty narodziła się właśnie wtedy?
Pamiętam, anegdotycznie, jak na początku lat 90 nastąpił pierwszy upadek winyli. Wchodził CD na całego i ja błagałem wydawcę, żeby naszą płytę „Dzieci rewolucji 1982–92” jeszcze wydać na winylu. Wszyscy pytali „Muniek, co ty jesteś taki uparty?”, ale dla mnie to musiało być. Potem winyle w ogóle zniknęły, no i teraz super, że wróciły. Wiadomo, że moje pokolenie kształtowała muzyka rock&rollowa. Kształtowały Cię filmy, książki i płyty. Takie albumy i zespoły jak „London Calling” The Clash, jak Rolling Stones, jak The Doors to było jak objawienie. One kształtowały twój punkt widzenia. Jakbym nie słuchał Clash czy pierwszej płyty Sex Pistols, to nie miałbym takiego punktu widzenia, nie miałbym dystansu do pewnych rzeczy. Te zespoły pokazywały, że jak ci coś nie pasuje, to po prostu mówisz nie. Potem, 20 lat później, w jakiś sposób pierwszy hip-hop miał podobne oddziaływanie. Tak jak mówisz, w Częstochowie znało się kilkadziesiąt ludzi, u których gdzieś tam przewijał się wujek z Paryża czy ze Stanów. Więc jechało się po prostu odsłuchiwać czy przegrać na szpulę niezależnie od pogody. Śnieg, nie śnieg, koleś miał określone godziny, bo na przykład szkoła. Trzeba było się gimnastykować. Muzyka rockowa kształtowała, była wtedy wektorem, pewnego rodzaju biblią na życie. Nie mówię, że dzisiaj inaczej się słucha muzyki. Fajne jest to, że ludzie sobie robią na przykład playlisty. Ale upraszczając, widząc kogoś na mieście w latach 80, mogłem powiedzieć „pokaż mi jak wyglądasz, a powiem ci czego słuchasz”. Była to swego rodzaju kontemplacja. Sami szyliśmy sobie ciuchy, chodziliśmy na wolumeny, gdzie były jakieś używane ciuchy. Było inaczej, ale nie mówię, że byliśmy lepsi. Musiało być inaczej.
Tak, u młodych wygląda to obecnie zupełnie inaczej.
Mój kumpel na przykład, mniej więcej mój rówieśnik, synów ma właśnie jakoś w twoim wieku. Gadamy ostatnio o współczesnych dzieciakach i on mówi, taki trochę lekko wkurzony, że pyta ostatnio syna czego słucha. On mówi „to, co leci” <śmiech>. Ale to nie jest krytyka. Pamiętam jak moja córka leżała tutaj u mnie w pokoju, miała jakieś 15 lat. I mówię do niej, że teraz posłuchamy winyli. Puściłem jej Led Zeppelin i sam słucham. Ona po jakimś czasie do mnie „tato, jaka to fajna muzyka – nowoczesna, progresywna”. Po chwili taka zdziwiona dodaje „tato, to trzeba wstać, żeby zmienić płytę, żeby dalej słuchać?”. Ale to mnie cieszy, że ten winyl wraca. Pytałeś o „Old Is Gold”. Jak na tamte czasy sprzedało się zaskakująco dużo winyli. To była płyta, która pasowała do tego anturażu. W wytwórni mówiono, że sprzedaż była wtedy na poziomie nawet The Beatles. Cieszy mnie to. Pamiętam jak były czasy podpisywania płyt w Empiku. Młode dziewczyny brały te krążki do ręki ze zdumieniem i komentowały „jakie to jest piękne, jaka ładna książeczka”. Ale wiesz, zawsze będą ludzie, którzy czegoś poszukują. Zawsze będą tacy, którzy będą szperać i szukać. Ja zawsze byłem w mentalnej alternatywie i cały czas przyglądam się temu, co jest w alternatywie. To z alternatywy najczęściej wychodzi coś ciekawego. Zawsze mnie najbardziej interesowały pierwsze demówki tych wielkich kapel – Rolling Stones, The Cure. Świetnie wtedy widać jaki rozwój na przestrzeni lat przeszły.
Siedzimy w Twoim pokoju i cały czas zerkam na naprawdę imponującą kolekcję płyt. U mnie w domu też jest ich całkiem dużo, mimo że zbieranie płyt, szczególnie w moim wieku, nie jest specjalnie modne…
Ale podejrzewam, że kiedy to pokazujesz, ludzie się zaciekawiają. Jeszcze druga anegdota. Rafał Księżyk, kiedy robiliśmy moją autobiografię, siedział tutaj tak jak Ty, też patrzy na te płyty. Mówi do mnie w pewnym momencie: „Muniek, wiesz co mi powiedziała moja 12-letnia córka?” „Ojciec, po co ty w ogóle te płyty trzymasz. Przecież to jest niepraktyczne, to tyle miejsca zajmuje. To wszystko można mieć w telefonie”. Na co on odpowiada „Córeczko, ale to całe moje życie!” <śmiech>. Teraz patrzę może nieco mniej ortodoksyjnie, ale kiedy te płyty zbierałem, to mówiłem do żony, że mogą nas okraść ze wszystkiego, ale nie z mojego pokoju. <śmiech> Wiesz, zawsze będą tacy kolesie jak ty. Ale to widzisz, wynosi się najczęściej właśnie z domu. Ja często pytam po koncertach, kiedy zdarza się ktoś bardzo młody, skąd zna właśnie taką kapelę jak T. Love. I gdzieś tam zawsze najczęściej przez starych. To mi się właśnie podoba, że kiedy dostawałem jakieś sygnały od znajomych czy menadżera odnośnie publiki na trasie to słyszałem, że jest przekrój. Mówię, zajebiście, bo nie jesteśmy tylko kapelą dla 60-latków.
Co do tej nowoczesności. Rozmawiamy dzisiaj w ramach wywiadu na profil typowo instagramowy-fejsbukowy. W 2012 roku, właśnie na „Old Is Gold” napisałeś kawałek „Skomplikowany (Nowy Świat), w którym śpiewasz wprost „pierdolę fejsa”. Ale gdzieś ten stosunek do mediów społecznościowych chyba jednak trochę Ci się zmienił. Złagodniałeś pod tym względem?
Nie da się żyć bez tego. Sposób komunikacji na świecie zmienia się i to jest oczywiste. Wtedy to było takie przekorne. Moi kumple, osadzeni już wtedy w tym bardzo głęboko, w szczególności Sidney mówi do mnie „Muniek co ty w ogóle śpiewasz, wezmą Cię za jakiegoś jebniętego zgreda”. Ale przekornie wkładałem w kij w mrowisko.
Weszliście jako T. Love nawet na tiktoka.
Tak, dziewczyna, która prowadzi u Nas social media, zarekomendowała nam to. Ja stwierdziłem, że spoko, że inni artyści tam się udzielają, to my też w to wejdźmy. Zapewniała, że tiktok to nie tylko same głupoty. <śmiech>
No i na koniec, któraś z tych płyt, które tutaj widzimy. Wymienisz tą jedną, szczególnie ważną? Tylko jeden wykonawca i tytuł.
Ciężko… na pewno moim ulubionym albumem wszechczasów jest „London Calling” The Clash, ale to tylko tak ci mówię, bo mnie teraz pytasz. W każdym razie trudne pytanie, ale tak na gorąco to właśnie ten krążek.
No więc, niezwykle dziękuję Muńkowi za spotkanie, poświęcony czas i bardzo ciepłe przyjęcie. W ten sposób zakończyliśmy tę przeciekawą rozmowę. Kto dotarł do tego momentu, również bardzo serdecznie dziękuję, jesteście wytrwali. Mam nadzieję, że do zobaczenia!
© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone