Sinéad O’Connor "The Lion and the Cobra" / "I Do Not Want What I Haven’t Got"




Nic konkretnie o muzyce, tylko bełkot o sobie… dramat.” Dawno nic nie pisałem. Po pierwsze dotknęło mnie najpowszechniejsze zjawisko na świecie - brak czasu. Po drugie, czerpię ostatnio naprawdę dużą przyjemność z słuchania muzyki, ale, przez jakiś czas, miałem też przyjemność zostawiania przemyśleń na jej temat tylko dla siebie. W końcu się to jednak zmieniło. Znowu zacząłem od siebie… ale obiecuję, już zmieniam temat.

Zaraz miną ponad dwa miesiące od śmierci Sinead O’ Connor. Odszedł symbol buntu, dla wielu buntu niezrozumiałego. Przyznam, że nie zawsze stałem po stronie wokalistki. Sam wielokrotnie kwestionowałem to co chciała przekazać. Bo bez wątpienia była postacią niezwykle tragiczną i skomplikowaną. Z drugiej strony niezwykle wyrazistą. Wtedy - 26 lipca, zrobiło mi się jednak dość przykro. Może dlatego, że odeszła tak smutna postać? Że już nigdy nie wyszła na prostą? Nie wiem. W każdym razie wróciłem do dwóch pierwszych albumów Sinead. Znów odsłuchałem „Jackie” czy „Nothing Compares 2 U”. Coś mnie przeszyło, a jednocześnie ogarnął mnie pewien komfortowy spokój. Stwierdziłem, że ta muzyka nadal ma coś w sobie.

Kariera wokalistki przypomina mi działanie samolotu podczas przeciągnięcia. Błyskawiczny wzlot i tak samo dynamiczny upadek. Wszystko działo się tak szybko i intensywnie. O’ Connor zyskała głos, zaczęła być zauważalna. Została artystką roku według „Rolling Stone”. Była jednak wciąż niezwyciężona, nie chciała się dostosować i wciąż ceniła niezależność. Nigdy się nie ugięła, a kiedy na wizji podarła zdjęcie papieża przypieczętowała swój cyrograf ostracyzmu. To paradoksalne, bo mam wrażenie, że gdyby urodziła się nieco później, jej los mógłby być zgoła inny.

Tomasz Beksiński napisał kiedyś, że Sinead na swojej drugiej płycie brzmi jak Suzanne Vega. Nie jestem aż tak drastyczny, ale też wolę debiut wokalistki. Ten pazur, zadziorność i niesamowitą siłę jaką niesie ten album. Sinead na „The Lion and the Cobra” krzyczy, a ten krzyk rozdziera wszystkie ściany. Na drugim jest dużo spokojniej, jest komfortowo i usypiająco. Wciąż jednak to klasyk - nie tak dobry, ale bardzo charakterystyczny ślad w historii muzyki.

No i znowu było o sobie. Wybaczcie.

 

© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone


Depeche Mode "Ultra"




Wraz z upływem czasu coraz mocniej wchodzę w ten album. Im więcej słucham Depeche Mode, tym bardziej mroczna atmosfera „Ultry” mi odpowiada. Wreszcie, im dłużej czytam o zespole, tym bardziej rozumiem ten krążek.

Z jednym bądźmy zgodni - to był najbardziej dramatyczny moment w historii Depeche Mode, jak i najbardziej tragiczny okres dla Dave’a Gahana. Wokalista znalazł się tuż nad krawędzią aż trzy razy. 28 sierpnia 1996 roku akcja jego serca zatrzymała się na dwie minuty. To był cud, bo Gahan przeżył. W takiej sytuacji nikogo nie dziwił fakt, że początkowo prace nad „Ultrą” miały stać się zalążkiem solowego albumu Gore’a. Na potrzeby zespołu powstałyby dwa, maksymalnie trzy utwory. Grupa znajdowała się w takim momencie, że dla wielu bardziej oczywiste wydawało się opublikowanie pośmiertnej składanki. "Ultra" jednak powstała i co najważniejsze, spotkała się ze świetnym przyjęciem. Brak trasy promocyjnej nie przeszkodził w biciu rekordów sprzedaży. Płyta okazała się spektakularnym sukcesem.

Z głowy nie może wyjść mi „It’s No Good”. To było już klika lat po premierze płyty, ja niewiele jeszcze z tego okresu pamiętam, ale jeden obraz mam cały czas przed sobą. Teledysk. W muzycznych stacjach telewizyjnych pojawiał się na okrągło. Jednak nie tylko ten utwór, ale cała muzyka jest tutaj genialna. Depeche Mode wciąż huśta się na rockowej linie. Ostre partie gitarowe znakomicie wplatają się w elektroniczne brzmienia. Ballady niezwykle poruszają. Świetne jest „Home”, a do bólu emocjonalnie przeszywa „Sister of Night”. Pod tym względem „Ultrę” należy wynieść na piedestał… choć nie tylko pod tym. Ta wspomniana atmosfera sprawia odsłuch tej płyty wyjątkowym. Kiedy rusza „Barrel of a Gun”…

… wchodzisz do zapyziałego baru w nieciekawej, nowojorskiej dzielnicy. Siadasz przy brudnym i tłustym stoliku. Na scenie gra jakiś tani zespół, któremu nie wyszło, więc zadowala się kilkoma dolarami do kapelusza. Zza baru łypie na Ciebie, nieciekawym wzrokiem, barman, a nad tobą tli się dogasająca żarówka. Taka jest ta płyta. W całym swoim przekazie genialna.

© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone


Yes "Close to the Edge"




Rock progresywny? „Styl muzyki rockowej popularny zwłaszcza w latach 70. XX wieku, charakteryzujący się wpływami klasycznymi, wykorzystaniem instrumentów klawiszowych i długimi kompozycjami. Utwór, który trwa prawie czternaście minut jest klasycznym przykładem wszystkiego, co dobre w rocku progresywnym.” Ciężko jest jednoznacznie ocenić, czym właściwie jest ten gatunek. Kiedy wpisałem to hasło w polski internet nie znalazłem jednej, usystematyzowanej odpowiedzi. Poszperałem też wśród angielskich definicji, tu podpowiedzi na szczęście było nieco więcej…

Klasyczne zespoły będące wiodącymi przedstawicielami rocka progresywnego? Nie chcę tworzyć ścisłego TOP 5. Każdy z Was, kto fanem progresywności jest, na pewno wskazałby swoje. Ja nie byłbym w stanie przy tego typu klasyfikacji pominąć takich tuzów jak Yes, Genesis, czy King Crimson.  Największych pionierów, propagatorów, dystrybutorów gatunku. Uff, dużo trudnych słów.

Yes. Kilkukrotnie mnie pytaliście, czy w mojej kolekcji znajdzie się coś z dyskografii tej formacji. Zawsze odpowiadałem przecząco… aż do zeszłego tygodnia. Sięgnąłem po klasykę. Zastanawiałem się co prawda nad genialną koncertówka „Yessongs”, ale w wyniku konsultacji z profesorem w dziedzinie progresywności, czyli moim tatą, padło na „Close to the Edge”. Bo ten album nie jest tylko progresywny. To krążek PROGRESYWNY. Wyłuszczam to caps lockiem, bo to kwintesencja tego gatunku. Autorzy wszystkich definicji w słownikach tego świata: nie ma co się silić na wielozdaniowe teksty. Przedstawiam swoje wyjaśnienie. Rock progresywny to… Yes „Close to the Edge”.

Ten album to wybitne dzieło. W kategorii klasycznych płyt progresywnych, mało która mogłaby go wyprzedzić. Co ciekawe zespół gra tu ekonomicznie i sięga po bardzo oszczędne środki wyrazu. Jednak mimo wykorzystaniu tak niewielu motywów stworzono płytę, które jest kwintesencją samą w sobie. Połączenie wirtuozerii, zdyscyplinowania i muzycznej wyobraźni. Do tej oszczędności dobrano nawet bardzo ascetyczny projekt okładki. Wbrew swej prostocie „Close to the Edge” i tak stało się symbolem dojrzałości artystycznej i przede wszystkim znakomitej współpracy wszystkich muzyków.

Fani rocka progresywnego: ten album to kamień milowy tego gatunku. Oddawajcie mu to co należne – szacunek.

© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone


Led Zeppelin "IV"




Podobno majętni miłośnicy sztucy, kolekcjonujący niezwykle cenne dzieła artystyczne, posiadają w swoich posiadłościach sekretne pokoje, w których spędzają godziny „sam na sam” wraz ze swoim skarbem. Wiecie, to taki częsty motyw filmowy. Stalowe drzwi zamykane na kod, lasery i wiele innych zabezpieczeń. W takim pomieszczeniu musi znajdować się oczywiście jakiś, wart fortuny obraz, a najlepiej jeszcze zaginiony i pilnie poszukiwany. Postanowiłem przekuć sobie taką sytuację na płaszczyznę muzyczną. Z jakim utworem zamknąłbym się na wiele godzin i wsłuchiwał się w niego bez końca? Jakie dźwięki chroniłbym przed światem, chcąc je tylko dla siebie? I muszę wam się przyznać… w ostatnim czasie chyba poznałem w końcu na te pytania odpowiedzi.

„Stairway To Heaven”. To jedno z tych dzieł, o których nigdy nie słyszałem słowa „przereklamowany”. Ja sam tego utworu długo nie słuchałem. Swego czasu wydawał mi się bardzo wyeksploatowany i zrobiłem długą przerwę. Ale ostatnio… ostatnio znów powrócił. Bo bez wątpienia to jeden z kawałków wszechczasów. Jedna z tych kompozycji, która zasługuje na ten wspominany wcześniej pokój. Akustyczny wstęp i zmiany tempa zakończone hardrockową końcówką. Masterpiece.

No dobra, ale to nie jest recenzja utworu. Ciężko żeby była, to nie miałoby sensu. Tematem przewodnim jest dziś płyta, na której ten kawałek się znajduje. Płyta… bez tytułu. Przylgnęło, że to zeppelinowa czwórka i niech tak pozostanie. Chyba mój ulubiony krążek w dyskografii tego zespołu.

Reszta kompozycji tutaj raczej nie dorównuje „schodom do nieba”. To nie tak, że są słabe. Absolutnie nie. Są bardzo dobre. „Black Dog” jest przecież znakomicie hardrockowe. „Four Sticks” ma fajne, funkowe naleciałości, a „Misty Mountain Hop” cieszy elektrycznym pianinem i motorycznym rytmem. Jest też kończący „When the Levee Breaks”. Również świetny.

I wiecie co? Nie szata zdobi płytę. Spójrzcie na tą okładkę… odrapana ściana i jakiś obraz. Człowiek zbiera chrust. To opakowanie niech Was nie zmyli. To kawał fantastycznego grania, niepozornie zapakowanego. I dobrze, to właściwa zależność – nieciekawa okładka, przeciekawa zawartość.

© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone


Page & Plant "No Quarter"




Urodziłem się w 1999 roku. Dzisiaj chcę jednak zacząć od zgoła innej daty. 1980 rok – banalnie proste wyliczenie szybko wskazuje, że mówimy o okolicznościach, które zdarzyły się 19 lat przed moimi narodzinami. Zrobiłem więc szybki research i wypisałem sobie kilka najważniejszych wydarzeń, które miały wówczas miejsce. W kwietniu niepodległość uzyskało Zimbabwe, w Stanach Zjednoczonych zmarł genialny Alfred Hitchcock, a w grudniu dokonano zabójstwa Johna Lennona. W tym samym miesiącu stało się jednak coś jeszcze. Tak jakby odejście jednego z Beatlesów nie było wystarczającym ciosem dla muzyki... Zmarł John Bohnam, a chwilę poźniej rozwiązano Led Zeppelin. Kolejne proste wyliczenie: od tego momentu mijają 43 lata. Wielu czekało, ale od tego momentu Zeppelini już nigdy nie powrócili w pełnej formie.

Najbardziej nieprzejednany i zawzięty w tej kwestii był zawsze Plant. Jednak nawet on pozwolił sobie na pewne ustępstwa. W latach 90 znów zaczął współpracować z Pagem, czego efektem jest m.in. wspomniane dzisiaj „No Quarter”. To nie było jednak Led Zeppelin, nie było tutaj Jonesa, nie było (co oczywiste) Bohnama. Plant pytany gdzie znajduje się basista i klawiszowiec swojego dawnego zespołu, odpowiadał lekceważąco „na zewnątrz, parkuje samochód”. To były te niuanse, to były te rysy, które sprawiały, że to nadal był jedynie szyld „Page&Plant”.

Panowie nagrywając ten krążek zrealizowali także jedno ze swoich marzeń. Zawsze chcieli nadać utworom Zeppelinów nieco innego brzmienia. Wtrącić trochę orientu, egzotycznych instrumentów. Choć całość materiału zarejestrowano w londyńskim studio, część utworów doczekała się też swojej nietypowej wersji na żywo. „City Don't Cry”, „Wah Wah” i „Yallah” pochodzą z wycieczki obu muzyków do Maroka. Szczególnie ten ostatni jest znakomity. Świetny muzycznie, dokładając do tego zgiełk gwarnego i zatłoczonego marokańskiego targu daje świetny efekt. Fenomenalnie słucha się też klasyków. „No Quarter” w nowej aranżacji nabrało zupełnie innego wymiaru, „Since I've Been Loving You” jak brzmiało pięknie, tak zabrzmiało również tutaj, a „Kashmir” choć nie ma tego pazura, wciąż powala na kolana.

Potem Page i Plant znowu powrócili, tym razem z premierowym materiałem... później ich drogi po raz kolejny się rozeszły. Cieszy jednak fakt, że „zatańczyli” jeszcze raz. Ich ostatnim wspólnym wydawnictwem nie będzie przynajmniej „Coda”.

© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone


Robert Gawliński "Solo"




Trzy, no może maksymalnie cztery. Kiedy wertuję dyskografię Wilków, czy solowe dokonania Roberta Gawlińskiego to właśnie tyle albumów zwraca moją uwagę. Całkowicie nie uznaję tego, co Wilki nagrywały po odwieszeniu działalności. Niespecjalnie przepadam też za tym, co Robert proponował na swoich albumach, które nagrywał po „Kwiatach Jak Relikwie”. Zawężając tak mocno pole manewru, nie zostaje nam wiele opcji. Pomyślałem więc, że czas wyeksploatować temat do granic możliwości i zabrałem się za solowy debiut Gawlińskiego. Skoro niedawno omawialiśmy Wilki, pozostańmy jeszcze trochę w temacie…

… tym bardziej, że praca nad tą recenzją okazała się zaskakująco lekka i zwiewna. Bo właśnie trochę taka, w warstwie muzycznej, jest ta płyta. W pewnym sensie oczarowuje. Nie dziwię się, że Gawliński hipnotyzował, szczególnie tę żeńską część widowni, w latach 90. „Solo” ma w sobie ten pierwiastek, a dzięki uzyskanym brzmieniom śmiało można powiedzieć, że to jedna z płyt, które ukształtowały polską muzykę tamtego okresu.

Choć nie jest tu monotonnie i nie jest tu tylko spokojnie. Te 13 utworów to swego rodzaju walka żywiołów. Dobro i zło, ogień i woda, życie i śmierć. Od dźwięków pełnych zadumy i refleksji („O Sobie Samym”), przez ckliwe momenty („A Moment Of My Way”, aż po dynamiczne gitarowe riffy („Armia Armagedon, „Jasne Ulice”). „Armia Armageddon” sprawia wręcz wrażenie, jakby została wyrwana zupełnie z innej bajki. Jest tu bardzo ciężko i duszno… nawet mistycznie, a Gawliński udowadnia swoją wszechstronność. Znakomity kawałek.

Sfera duchowa. Tak, teksty odwołują się przede wszystkich do uniwersalnych i najbardziej znanych nam wartości. Słyszymy fragmenty o samotności, ciągle przewija się pojęcie miłości. Wszystko przeplatane odniesieniami do biblii, motywem krzyża czy bólem i cierpieniem. Przylgnęła swego czasu do wokalisty Wilków łatka szamana. Ta płyta trochę to wyjaśnia. Gawliński jest tutaj swego rodzaju duchowym przewodnikiem.

Z serii udanych krążków „okołowilkowych” jest to dla mnie album numer dwa. Poza świetnym debiutem Wilków, warto sięgnąć jeszcze po „Kwiaty jak Relikwie”, właśnie „Solo”… i ewentualnie jeszcze „Acousticus Rockus”.

© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone


Electric Light Orchestra "Time"




Wpadłem ostatnio do pewnej kawiarni posiedzieć chwilę i wypić coś dobrego. Zamówiłem kawę, zająłem miejsce, a w rogu pomieszczenia, w którym znalazłem stolik, wypatrzyłem gramofon. Obok tego gramofonu znajdowały się, natomiast ułożone w rządku, mieniące się swoimi okładkami, płyty winylowe. Po dłuższej chwili ciszy, jedna z kelnerek podeszła do adaptera, nałożyła jedną z rzeczonych płyt… a sekundę później z głośników rozległy się dźwięki najlepszego albumu Electric Light Orchestra - „Time”.

Niespodziewanie szybka kawa zmieniła się w prawie godzinną wizytę. Wstałem dopiero wtedy, kiedy usłyszałem ostatni trzask płyty. Wcześniej siedziałem nieco zahipnotyzowany. Co prawda nie była to moją pierwsza styczność z tym krążkiem, ale nigdy nie zabrzmiał on dla mnie tak dobrze. Dokładając zupełnie nieoczekiwane okoliczności tego odsłuchu, całość miała wyborny smak. Ta kawa była nie tylko dobra, ona była również na wskroś inspirującą. Bo przecież gdybym nie miał na nią ochoty, dzisiaj nie opisywalibyśmy sobie tej płyty. W planach miałem zupełnie coś innego, a potem zaśpiewał Jeff Lynne i dzięki temu dziś opowiadamy sobie o jednym ze sztandarowych krążków lat 80.

Odrabianie pańszczyzny. Kto z nas nigdy nie robił czegoś, do czego był przymuszony wcześniej zawartymi zobowiązaniami niech pierwszy rzuci kamieniem. Wspominany już wcześniej Lynne odrobił swoją pańszczyznę wydając między innymi ten album. Po premierze soundtracku „Xanadu” oraz wcześniejszej „Discovery” zamierzał odwiesić szyld ELO na kołek i całkowicie poświęcić się pracy producenta. Nie wyszło. Wytwórnia przypomniała Jeffowi o zapisach umowy i wepchnęła go do studia, aby zrealizował jeszcze trzy krążki „elektryków”. Płyta powstała na siłę, Lynne niespecjalnie za nią przepada, a szczerze… jest znakomita, weszła do kanonu i brzmi absolutnie świetnie.

„Time” to w dodatku concept album. Główny bohater przenosi się w czasie do roku 2095, niejako tęskniąc cały czas za utraconymi latami 80. Wrażenie konceptu dodatkowo umacnia nam brak tzw. ścieżek ciszy. Wszystko na tym albumie dzieje się ciągiem, jest jedną wielką historią… i ja bym się chętnie w tą historię zanurzył, poopowiadał jeszcze trochę o „Time”, ale…

… „Remember the good old 1980’s, When things were so uncomplicated”. Ta płyta właśnie taka jest. Beztroska i przenosząca w lata 80. Jakby wtedy wszystko było proste i wspaniałe. I to wystarczy.

© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone


Wilki "Wilki"




„Baśka miała fajny biust”, „Był chyba maj, Park na Grochowie”, „Pijemy za lepszy czas, za każdy dzień, który w życiu trwa”. Te trzy cytaty chyba wystarczą, aby szybko zorientować się z jakim zespołem mamy do czynienia. Bo czy ktokolwiek posiadający odbiornik radiowy w Polsce może nie wiedzieć o kogo chodzi? Przeboje, które wylansowały Wilki już w nowym tysiącleciu, do dziś są zamęczane i regularnie zapętlane. Założę się jednak, że niewiele osób może mieć pojęcie, że nie od samego początku grupa szła w tak przebojowy poprock. Jej debiut był zgoła inny, choć wywołał w sumie tak samo duże poruszenie jak wspomniana „Baśka”. Stał tylko na zupełnie innym, nieporównywalnie wyższym poziomie. Był świeży, był nowatorski, był niecodzienny, był poruszający. Tak, dziś debiutancki album Wilków. Album co najmniej bardzo dobry.

Niebotyczne liczby. Jak na ówczesne czasy krążek rozszedł się w fenomenalnym nakładzie. W jakim dokładnie? W tym przypadku statystyki sobie, prawdziwe życie sobie. To był początek lat 90-tych, kiedy rynek pirackich kopii przeżywał największy rozkwit. Nie jest fizycznie możliwe, aby ustalić ile egzemplarzy sprzedano… pewnie gdyby doliczyć „szarą strefę” otrzymalibyśmy wartość dwukrotnie większą niż oficjalną. Mimo tego był to wynik oszałamiający, choć początkowo niewiele na taki sukces wskazywało. Dobór singli nie był specjalnie trafiony, a hitowy „Son of The Blue Sky” został uznany jako niewarty uwagi. Szybko jednak błąd naprawiono i to co stało się dalej, przerosło wszelkie oczekiwania.

Zapanował szał na Wilki. Ktokolwiek usłyszał po raz pierwszy tę płytę, nie mógł podejrzewać, że jest to debiut. Debiutanci po prostu nie nagrywają muzyki tak dojrzałej i wyjątkowej. Tu nic nie było kopią, tu właściwie nic nie było wtórne. Wątpię, żebym był w stanie znaleźć drugi, podobnie brzmiący krążek. Fenomenalny, miejscami niepokojący, miejscami przesterowany wokal Gawlińskiego. To on głównie buduje cały nastrój. Dokładając do tego syntezatorowe fragmenty, plemienne bębny, nieskomplikowane, aczkolwiek bardzo chwytliwe solówki gitarowe - naszym oczom ukazuje się właściwie całość materiału. Będę nudny… ale tu się wszystko zgadza. Od intrygującego wstępu („Eroll”, „Nic Zamieszkują Demony”), poprzez znakomite ballady („Son of The Blue Sky”, „Beniamin”), czysto rockowe kawałki („Amiranda”, „Glorya”), aż po dynamiczny „Aborygen”.

Dodatkowo poetyckie teksty, znakomity mastering i aranże. Ostatnio odkryłem tą płytę po raz kolejny. Ale wiecie co? Chcę ją odkrywać jeszcze i jeszcze.

© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone


Porcupine Tree "Fear of a Blank Planet"




Hej! Właśnie znalazłeś się na pokładzie progresywnego rejsu płynącego pod banderą Porcupine Tree. Kapitanem dzisiejszej wycieczki mianowany został Steven Wilson, a podróż wbrew pozorom nie będzie miła i przyjemna. Wkraczamy do krainy posępności oraz mroku. Niepokojąco będzie muzycznie, ale także i tekstowo.

Zaczęliśmy sobie dzisiaj tak przewrotnie i nietypowo. Nie bierze się to jednak znikąd. Są pewne albumy, które traktuje właśnie w ten sposób. Czuje się jakbym wsiadał na pokład statku, odpalał krążek i wysiadał wraz z wybrzmieniem ostatniego dźwięku. „Fear of a Blank Planet” wpasowuje się w ten schemat idealnie. To płyta, którą charakteryzuje wysoce jednolity pomysł, a całość spokojnie można nazwać concept albumem… o nienastrajającym pozytywnie wymiarze. Z drugiej strony ryzykuję przedstawiając Wam Porcupine Tree. W końcu to podobno „najważniejszy zespół, o którym prawdopodobnie nigdy nie słyszeliście”. A jeżeli nie słyszeliście, to przynajmniej częściowo, warto nadrobić.

Materiał, który znalazł się na tym krążku został zaplanowany w bardzo ciekawy sposób. Najpierw ogrywano go na trasie, dopiero potem dopracowywano w studio. W efekcie całość sprawia wrażenie dopieszczenia. Jednolitość i zaplanowanie w najmniejszym ułamku. To cechy charakterystyczne dziewiątego studyjnego albumu Porcupine Tree. Czy dorzucamy tam też oryginalność? No nie, to są po prostu dobrze sprawdzone patenty z progresywnego świata, w tym przypadku doprawione dużą dozą ciężkości, czy wręcz metalowego grania. Czy to zarzut? Też nie, bo to klasyk, którego znakomicie się słucha. Miejscami odtwórczy, ale wciąż solidny i zapadający w pamięć.

Sama płyta zaczyna się dość energetycznie. Motoryczne riffy wpadają w pamięć, a całość okraszona jest znakomitym, stawiającym pytania tekstem. Szybko przychodzi jednak złagodzenie, a „My Ashes”  prowadzi nas w nostalgiczne przemyślenia. Jednak to co najważniejsze dostajemy chwilę później. 17 minut, multum solówek, pulsujące dźwięki i napięcie rozprowadzone do granic możliwości. Mowa oczywiście o „Anesthetize”, czyli ozdobie całego albumu. Fantastyczny utwór.

Czy to mój ulubiony krążek Steven’a Wilsona? Chyba tak… nie przepadam za nim samym, ale zdarzyło mu się popełnić trochę świetnej muzyki.

© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone


Manic Street Preachers "Gold Against The Soul"




Richey Edwards. Zniknął 1 lutego 1995 r. Jednak od tamtego czasu widziany był podobno w Wielkiej Brytanii, Indiach i na Wyspach Kanaryjskich. Jego zaginięcie opisane zostało w niezliczonej ilości artykułów oraz książek. Między innymi w świetnej i pasjonującej „Withdrawn Traces: Searching for the Truth about Richey Manic”. Oficjalnie uznany za zmarłego, jednak według wielu po prostu dopracował do perfekcji swoją ucieczkę i żyje obecnie gdzieś w Izraelu. Czy faktycznie tak jest? Pewnie już się nigdy nie dowiemy. Gitarzystą był co prawda mocno średnim, ale pisał świetne teksty. Pozostawił po sobie też trzy bardzo dobre, nagrane wraz z Manic Street Preachers krążki. Dziś o jednym z nich… aczkolwiek chyba najsłabszym z całego tego grona.

Zespół zadebiutował w 1992 roku wraz z wydaniem płyty „Generation Terrorists”. To był ambitny początek, szczególnie pod względem przekazu. Album inspirowany trochę Guns N’ Roses, trochę The Clash, zawierał kilka naprawdę udanych kompozycji. Nie sprzedał się jednak najlepiej i dość szybko postawił muzyków w sytuacji, w której musieli rewidować swoje plany… plany będące równie ambitnymi jak zawartość debiutu. Grupa miała sprzedać szesnaście milionów egzemplarzy krążka, a następnie rozpaść się w glorii i chwale. Ostatecznie rozeszło się jednak zaledwie około sto tysięcy kopii, a Manic Street Preachers zmuszeni byli przystąpić do nagrywania kolejnej płyty.

„Gold Against the Soul”, bo właśnie tak brzmi tytuł dzisiejszego obiektu zainteresowań, to album niejednoznaczny. Na pewno zupełnie inny niż poprzednik. Będąc w rozkroku, grupa skierowała się ku bardziej komercyjnym brzmieniom, mocno inspirując się grungem. Jednak znów obyło się bez sukcesu. Może to już nie był czas na grunge, a może po prostu byli skazani na przeciętność? Jeżeli tak, to trochę niesłusznie. Jest tu kilka momentów naprawdę godnych uwagi. Świetny otwieracz „Sleepflower” wita nas ostrym gitarowym riffem, „Yourself” podtrzymuje rockowe tempo, a „Life Becoming a Landslide” przyswaja się bardzo dobrze, mimo tego, że mocno kłania się ku komercyjnym akcentom. Jest jeszcze „Symphony of Tourette”, które traktuje jako przedsionek to „The Holy Bible”. Po prostu świetny.

Całość to po prostu radiowo-komercyjno-rockowa mieszanka wymieszana we wspólnym, całkiem zjadliwym sosie. To nie jest świetne „The Holy Bible”, ale płyta wciąż co najmniej przyzwoita.

© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone