2. urodziny bloga mam_duzo_plyt_i_o_nich_pisze
Zastanawiałem się w sumie dość długo czy wrzucać w tym roku urodzinowy post. Poprzednio miało to większy sens, bo przy okazji organizowaliśmy mały konkurs. Teraz nie będzie żadnych nagród, ale postanowiłem sobie wszystko ładnie podsumować... i przy okazji Wam podziękować.
Cytując klasyka, jaki był ten poprzedni rok w działalności profilu? Wspaniały i nie zapomnę go nigdy. Ale tak już zupełnie na poważnie, przynajmniej z mojej perspektywy, był bardzo udany. Tak właściwie, to co najlepsze, zaczęło się w drugim półroczu. Krótka przerwa we wrzucaniu recenzji zrobiła mi bardzo dobrze i kiedy wróciłem do pisania, zrobiłem to już z opracowanym, zupełnie nowym modelem działalności. Teksty zaczęły być publikowane znacznie rzadziej, ale przynajmniej stały się dużo staranniejsze. Dobór płyt stał się bardzo przemyślany, a nowe pomysły zaczęły wpadać hurtowo. Stąd zrodziła się koncepcja wywiadów, stąd już niedługo spotkamy się na całkowicie nowej stronie internetowej. To nie koniec, bo ta muzyczna przygoda wciąż trwa, a ja wciąż mam całkiem sporo niezrealizowanych planów. Wszystkie te lajki, pozytywne komentarze i wiadomości, rosnąca liczba obserwujących... to wszystko tylko mnie motywuje, za co serdecznie wielkie dzięki!
Tradycyjnie czas też na małą klasyfikację:
Największy zasięg – T. Love "Hau Hau"
Najwięcej komentarzy – Rammstein "Zeit"
Najwięcej polubień – Riverside "I.D. Entity"
Najwięcej zapisań – Black Sabbath "Master of Reality"
Brak skromności czyli mój ulubiony – Wywiad z Muńkiem Staszczykiem.
No i mam nadzieję, że następnym razem spotkamy się już przy kolejnym wywiadzie!
© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone
1. urodziny bloga mam_duzo_plyt_i_o_nich_pisze
„Na dobry początek należałoby poświęcić kilka słów płycie, od której wszystko się zaczęło...”
Tak, drodzy Państwo, właśnie od tego rozpoczęła się cała moja przygoda z płytowym instagramem. Pomysł w sumie kiełkował od dawna. W końcu taka ilość płyt, no nie wypadałoby się nią nie podzielić z szerszym światem. Tylko, że zawsze brakowało tego samozaparcia, brakowało koncepcji w jaki sposób miałoby to ostatecznie wyglądać. Materiał przecież już istniał, bo przez te dobra kilka lat słuchania muzyki i ciągłych rozmów na ten temat, obecne recenzje to tak naprawdę jedynie rozwinięcie opinii wyrażanych prywatnie wcześniej. I szczerze? Na początku nie miałem co do "mam_dużo_płyt..." żadnych oczekiwań. Ba, nawet się trochę kryłem nie mówiąc nikomu ze znajomych czy bliskich, bo to przecież na pewno nie wypali. Czy wypaliło? Nie wiem, ja obecnie jestem mega zadowolony, bo na pewno nie zakładałem takiej liczby obserwujących/komentujących/lajkujących. To naprawdę mega motywujące uczucie oglądać ponad 100 lajków pod większością postów. Niektórzy powiedzą że to mało, ale jak dla mnie to bardzo dużo. W końcu to tylko takie hobbystyczne bajdurzenie.
Dlatego wymyśliłem sobie, że w jakiś sposób wypadałoby uczcić ten rok. Na początek kilku zwycięzców, a potem konkurs. No to jedziemy!
Największy zasięg: Nirvana – „Nevermind”
Najwięcej komentarzy: Iron Maiden – „Senjutsu”
Najwięcej polubień: Nirvana – „Nevermind”
Najwięcej wyświetleń: Nirvana – „Nevermind”
Najwięcej zapisań: Nirvana – „Nevermind”
Brak skromności czyli mój ulubiony: Camel – „Stationary Traveller”
Poprawka, czyli który album opisałbym jeszcze raz: Greta Van Fleet – „The Battle at Garden's Gate”
A konkurs? Zasady banalnie proste... musicie polajkować post, obserwować profil i napisać mi skąd się wzięło wasze zamiłowanie do rocka. Autor najbardziej, według mnie, błyskotliwej odpowiedzi, którą otrzymam na priv lub w komentarzu wygrywa mały zestaw gadżetów. Enjoy!
© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone
Don Airey okiem bloga mam_duzo_plyt_i _o_nich_pisze
Artykuł napisany gościnnie na potrzeby bloga prowadzonego przez stronę klubstarejplyty.pl.
Dorobek mało którego muzyka jest tak bogaty i wszechstronny jak dorobek Dona Airyego. Obecny klawiszowiec Deep Purple, na początku lat osiemdziesiątych był bliskim współpracownikiem Ozzyego Osbourne’a, a mniej więcej 15 lat później zaaranżowany przez niego utwór wygrywał Eurowizję… pełna różnorodność. Oczywiście w międzyczasie Airey nie próżnował i nagrywał z niezliczoną ilością artystów, tworząc również swoje solowe kompozycje. Jest co ciekawe, także jedynym naocznym świadkiem śmierci Randyego Rhoadesa, a podczas trasy koncertowej promującej nagrane przez Jethro Tull "Crest Of A Knave", Ian Anderson podziękował mu już po kilku występach uznając styl gry Airyego za „nieodpowiedni”. To raczej wyjątek, bo w branży muzycznej Don uznawany jest za bardzo dobrego fachowca i jednego z najlepszych rockowych/hardrockowych klawiszowców.
Mając do dyspozycji naprawdę bogaty wachlarz możliwości, jeśli chodzi o liczbę tytułów przy których Airey współpracował, zdecydowałem się przyjrzeć okresowi przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Najpierw Black Sabbath, potem Ozzy Osbourne, a na koniec Rainbow Ritchiego Blackmore’a. Same tuzy rocka. My natomiast wybierzemy się dziś w podróż po dwóch albumach – „Never Say Die” i „Bark At The Moon”. Szczególnie ten drugi aż kipiący klawiszami Aireygo.
„Never Say Die” czyli najbardziej kontrowersyjny i burzliwy krążek w historii Sabbathów. Początkowo miał powstać bez Ozzyego, który opuścił zespół w 1977 roku. Rozpoczęto już nawet prace nad muzyką, z nowym wokalistą Davem Walkerem, ale Osbourne w pewnym momencie jak wyszedł ze studia, tak po prostu po roku przerwy do niego wrócił i bez większych tłumaczeń nagrał z zespołem nową płytę. Nastroje w zespole nie były już jednak tak dobre jak wcześniej. Na pracę wpływ miała przede wszystkim bardzo chłodna atmosfera panująca pomiędzy Iommim a Osoburnem. Sam Ozzy podkreślał potem w wywiadach że to już nie było to samo, nie wkładali już muzykę tyle samo serca…
… mimo wszystko powstał naprawdę niezły i równy album. Bez wątpienia lepszy niż nagrane 2 lata wcześniej "Technical Ecstasy". Jest bardziej spójny, zawiera sporo udanych kompozycji, a dodatkowo część muzyki sprawia wrażenie jakby powstała podczas luźnego jamowania (niepodobne dla Black Sabbath wcześniej). Zespołowi udało się także stworzyć dwa duże przeboje, które zostały wysoko sklasyfikowane na listach przebojów – mocny i dynamiczny utwór tytułowy oraz „Hard Road”. W tym drugim, z resztą, bezprecedensowa sytuacja – udzielający się wokalnie Tony Iommi.
Okej, ale skoro punktem wyjścia do moich przemyśleń był Don Airey, to czas też wspomnieć o jego udziale w „Never Say Die”. Słychać go wyraźne przede wszystkim w „Air Dance”. Jest tam sporo klawiszowych partii, a sam utwór ma bardzo przyjemny, balladowy charakter, wyróżniając się dodatkowo pod kątem instrumentalnym. Trochę syntezatorów znajdziemy też w "Johnny Blade". Typowy sabbathowy utwór, doprawiony szczyptą nowoczesności. Jeden z lepszych kawałków na krążku, najbardziej w końcówce. Airey nadał tej płycie zupełnie odmienny charakter, w porównaniu do dotychczasowych dokonań Black Sabbath. Klawiszy jest tu dużo i mają dość znaczący wpływ na brzmienie, a nawet można powiedzieć, że miejscami wysuwają się na pierwszy plan. Gra Dona zazwyczaj nie była tylko tłem dla utworów, a raczej elementem dominującym. Tutaj znajdziemy bardzo dobre tego potwierdzenie.
Tymczasem Osbourne po odejściu z Sabbath długo nie próżnował i szybko rozpoczął karierę solową. U jego boku znów pojawił się Airey. Zagrał na trasie koncertowej promującej „Diary Of A Madman”, i co najważniejsze współtworzył trzeci krążek Ozzyego czyli "Bark At The Moon". Słychać tam wpływy Dona znów bardzo wyraźnie Jest sporo klawiszy, a niektóre z utworów takie jak "So Tired" czy "You’re Not Different" są wręcz nimi przepełnione.
Sam krążek (z resztą opisywałem już go kiedyś na instagramie) nie należy do moich faworytów. Są tutaj udane kompozycje, niektóre nawet bardzo, ale z solowej dyskografii księcia ciemności wolę bardziej inne tytuły. Nie mniej darzę "Bark At The Moon" ogromnym sentymentem i za każdym razem podczas przesłuchania oplata mnie ona swoim klimatem. Wystarczy przecież spojrzeć na okładkę i obejrzeć teledysk do tytułowego utworu – no rodem z jakiegoś taniego slashera. Piękne.
Co do samej muzyki. Naprawdę bardzo lubię syntezatorowe/klawiszowe wstawki Dona na tej płycie. Świetnie brzmi to w „Now You See It (Now You Don’t)” czy w „Centre Of Eternity” – tutaj niczym kościelne organy. Trochę gorzej wypadają we wspomnianych już wcześniej balladach ("So Tired" to taki koszmarek że… eh), ale całościowo uznałbym jednak, że wkład Airyego w krążek zdecydowanie należy ocenić na plus. Bez wątpienia w tym przypadku również odcisnął na brzmieniu duże piętno.
Airey tworzy i gra do dziś. W 2002 roku został stałym członkiem Deep Purple, zastępując tym samym niedomagającego już zdrowotnie Jona Lorda. Jeśli ktoś ma wątpliwości czy wciąż jest w znakomitej formie, wystarczy posłuchać wydanej w 2017 roku "Infinite". Klawisze świetnie współgrają z gitarą Steve’a Morse’a.. A kto bywał na ostatnich koncertach Purpli w Polsce, ten nawet mógł usłyszeć graną przez Dona „Szła Dzieweczka”. Tak, tak.. to ostatnie zdanie to nie pomyłka. Wspominałem, że jest wszechstronny?
© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone
Najlepsze wydawnictwa koncertowe według bloga mam_duzo_plyt_i _o_nich_pisze
Artykuł napisany gościnnie na potrzeby bloga prowadzonego przez stronę klubstarejplyty.pl.
Nieukrywaną słabość posiadam do dobrych wydawnictw koncertowych. Połączenie rozentuzjazmowanego tłumu fanów, ulubionego zespołu i atmosfery występu na żywo buduje fantastyczny klimat i daje ogromną radość z odsłuchiwanej muzyki. Miło oczywiście jeśli zespół podczas danego występu jest odpowiednio dysponowany, a nad całością realizacji czuwa właściwy sztab ludzi. Szczególnie irytujące bywa dla mnie wyciszanie dźwięków publiczności i tworzenie sztucznych „cichych” przerw pomiędzy wykonywanymi utworami. Zdarza się tak nie raz, nawet w przypadku omawianego dziś „Exit… Stage Left”, ale w tym przypadku całość rekompensuje na szczęście znakomita warstwa muzyczna.
Kto zajrzy na mojego instagrama szybko zdąży się zorientować, że zespół który darze największą miłością to pochodzące z Toronto trio o nazwie Rush. Muzyka kanadyjczyków (szczególnie z pierwszego okresu twórczości) ocieka tym co lubię najbardziej – progresywnością. No i właśnie ten okres podsumowany został na wydanym w 1981 roku „Exit… Stage Left”. Do pewnego momentu albumy koncertowe odgrywały szczególną rolę w dyskografii Rush. Zawsze zamykały ważny etap w twórczości zespołu. Tak było w przypadku „All The World’s A Stage”, tak było w przypadku „A Show Of Hands” i tak jest w również w tym przypadku.
Repertuar zaprezentowany na „Exit… Stage Left” obejmuje przede wszystkim utwory z płyt od „Farewell To Kings” do najsłynniejszego krążka „Moving Pictures”. Kanadyjczycy wykonują największe hity, ale sięgają też po smaczki, które gościły na koncertach sporadycznie. Zdecydowaną perełką jest zachwycający zmianą tempa oraz rytmu „Jacob’s Ladder”. Rush zagrało go następnym razem dopiero w 2015 roku podczas trasy z okazji 40-lecia istnienia grupy. Fantastycznie odwzorowany na koncercie daje odpowiedź na pytanie „czemu tak lubisz ich muzykę? Od razu spieszę z odpowiedzią: „przesłuchajcie „Jacob’s Ladder”.
Bezsprzecznie należy też zwrócić uwagę na moment kiedy Alex Lifeson sięga po gitarę akustyczną. Instrumentalne „Broon’s Bane” to jedynie wstęp do znakomicie zagranego „The Trees”. Kolejny z mniej ogranych utworów oczarowuje podczas odsłuchu. Kunszt muzyczny kanadyjczyjków plus świetny, metaforyczny tekst Neila Pearta. Klasa. Ale „Drzewa” to jedynie początek. Panowie sięgają po dwugryfowe gitary i rozpoczyna się „Xanadu”. Klasyczne, progresywne Rush. Rozbudowane formy i niesamowite umiejętności techniczne… to już ten moment kiedy się rozpływam. Dość. Następnie dwa wielkie hity – „Freewill” oraz „Tom Sawyer”, a na sam koniec „La Villa Strangiato”. Utwór technicznie tak zaawansowany, że sam zespół z trudem odgrywał go później na koncertach.
„Exit… Stage Left” to bezapelacyjnie Rush dla początkujących. Jeśli chcesz poznać trochę bliżej kanadyjczyków zacznij od tego wydawnictwa. To kwintesencja. Kwintesencja tego co najlepsze w Rush.
Okej, ale nie poprzestajemy na tym i dorzucamy jeszcze jeden album. Na podium zespołów ukochanych jest miejsce także dla brytyjskiego agronoma. Jednak jeśli koncerty Jethro Tull to obowiązkowo z wersją wideo. Ian Anderson – wokalista i lider, to showman przez duże S. Oprócz tego że jest po prostu dowcipny i zabawny to show, które daje na scenie, razem ze swoim fletem, jest niewiarygodne. Po prostu trzeba to zobaczyć… no i wysłuchać bo zdecydowanie jest czego.
Jethro Tull jak na panujące wówczas standardy dorobił się swojej koncertówki nad wyraz późno. Wydane w 1978 roku Bursting Out było podsumowaniem już ponad dziesięciu lat kariery oraz aż jedynastu albumów studyjnych. Zespół stanął więc przed trudnym zadaniem syntezy najważniejszych utworów z najlepszego okresu grupy i bez wątpienia temu zadaniu sprostał. Z resztą to się musiało po prostu udać. Muzycy byli wtedy na fali – wydali właśnie być może dwa najlepsze krążki w historii zespołu („Songs From The Wood”, „Heavy Horses”), a co najważniejsze występowali w znakomitym składzie. Fantastyczny perkusista Barriemore Barlow, wspierany przez Johna Glascocka na basie i nieocenionego gitarzystę Martina Barre. Przepis na sukces, istna bestia koncertowa. Niestety Glascock zmarł niedługo później, a Barlow nie mogący pogodzić się z jego śmiercią zdecydował się odejść z zespołu. Dlatego ośmielę się napisać, że już nigdy w tak dobrym składzie Jethro Tull żadnego koncertu nie zagrało. Więc tym bardziej po „Bursting Out” warto sięgnąć.
To okres kiedy zespół był nabuzowany energią. Słychać to. Już na samym początku dostajemy rockowe „No Lullaby”, a w kolejnym „Sweet Dream” Anderson i spółka zdecydowanie nie zwalniają tempa. Chwilę wytchnienia możemy złapać podczas „Skating Away… „ i promujących „Heavy Horses” dwóch osadzonych w folku kompozycjach – „Jack In The Green” oraz „One Brown Mouse”. Czemu Ian nie zmieścił na setliście tytułowego utworu z tego krążka? Nie wie nikt, można tylko żałować. Na osłodę w kolejnym „A New Yesterday” prezentuje za to taką solówkę na swoim koronnym instrumencie że zdecydowanie można mu to wybaczyć. Koniec pierwszego dysku to natomiast ponad 12-minutowe wykonanie „Thick As A Brick”. Anderson na potrzeby tego utworu wymyślił fikcyjną postać – Geralda Bostocka. Wielu uwierzyło nawet w jego istnienie, do tego stopnia że na wikipedii figuruje/figurował jako współautor wykonania tejże suity.
Drugi dysk to znowu dawka wspaniałego folk-rocka i znowu przeboje. Jest „Cross Eyed Mary”, „Aqualung” czy „Locomotive Breath”. Tak myślę, że w sumie nieco wolę drugi krążek od pierwszego, ale to tak naprawdę minimalnie bo cały koncert jest zacny i godny uwagi. Naprawdę warto, warto sięgnąć i wysłuchać.
Świetnie dobrany repertuar, zespół będący w znakomitej w formie i zestaw wyśmienitych muzyków. Całość tworząca znakomite podsumowanie i kwintesencję tego co najlepsze. To można powiedzieć o „Bursting Out”, to można powiedzieć też o „Exit… Stage Left”. Nic, tylko słuchać. Enjoy!
© 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone